Proza

Eliza Moraczewska
Eliza Moraczewska
miasto: Poznań rocznik: 1979-05-05

Eliza Moraczewska - prozaiczka, publicystka. Laureatka konkursów (m.in. Krajobrazów Słowa, im. Morawskiego, im. Hłaski), stały współpracownik czasopisma muzycznego Meakultura. Debiutowała w ubiegłym roku w poezji (na Poznaniu Poetów) i prozie (powieścią "Jako w niebie"). Szczecinianka, kulturoznawca. Jeśli coś jest bardzo twoje, z pewnością to ukradnie, żeby opisać.


Zwąchać niebo

Kiedy Jackowi O’Lanternowi wydarzyło się coś złego albo bardzo smutnego, biegł do ogrodu i kładł się płasko w krzakach ogórków, gdzie znikąd nie można go było dojrzeć. Leżał przy samej ziemi, a nad sobą miał samo niebo i był tylko on i to niebo. A niebo pachniało ziemią.
Pędy ogórków wpełzały mu pod ubranie, a liście, porośnięte drobnymi, ostrymi igłami, łaskotały w stopy i można było sobie wyobrażać, że to jakieś nieznane, przymilne stworzenie, które delikatnie zabiega o uwagę. Czasem niebo zasłonił motyl, a ogórki miały niepozorne, ale bardzo piękne, wyraźnie widoczne na tle skórzastych liści kwiaty. Przymilne, liściaste stworzenia nie pokazywały się, tylko łaskotały i Jack O’Lantern wiedział, że nie warto się podnosić, aby je przyłapać, podpatrzeć, że są na to o wiele za szybkie. Wydawało mu się, że kiedy się patrzy, powinno się udawać, że się nie czuje, a kiedy się czuje, nie wolno patrzeć na to, co się czuje. Można za to patrzeć w niebo, a takie patrzenie pozwala robić jeszcze inne rzeczy, na przykład wąchać i czuć.
Jack O’Lantern bywał przeważnie zadowolony, ale ludzie, którzy go otaczali, bywali przeważnie niezadowoleni i w wyraźny sposób dawali odczuć to swoje niezadowolenie i niestosowność jego zadowolenia przy ich bezgranicznym niezadowoleniu. I mógłby strzyc uszami do biegających królików oraz mrużyć oczy do słońca, a choć strzygł i mrużył – w jego twarzy była jakaś ospałość, niezapalność, niemożność, która objawiała się skamienieniem rysów w monolit obojętności. Tym samym wyrazem twarzy reagował na próby złapania przez ojca i tym samym wyrazem twarzy witał niebo pachnące ziemią, gdy leżał w krzakach ogórków. Tak samo przyjmował na śniadanie kanapki z szynką, jak brak śniadania. To samo zdawał się myśleć o rachunkach, co o ważkach nad potokiem. Ale w rzeczywistości wcale tak samo nie myślał. Nie rozumiał rachunków, marsz do szkoły o pustym żołądku był prawie ponad siły, a o ojcu wiedział, że jeśli da mu się złapać, z pewnością oberwie.
Jego życie przeszłoby wolnym krokiem, choć chyłkiem, lub z rozmachem, choć szybko. W tej właśnie chwili amerykański scenarzysta pozwoliłby mu dorosnąć, aby zabijał i gwałcił, lub pozwoliłby mu nawet dorosnąć, aby tym swoim niewidzącym spojrzeniem obejmował żonę i dwoje dzieci. Dałby żonie tę przewagę, aby nigdy do końca nie zrozumiała, z kim mieszka pod jednym dachem. Ofiarom nic by nie dał, ofiary nie muszą rozumieć, u ofiar za całościowy obraz postaci wystarcza ich atawistyczne przerażenie.
Tymczasem w rzeczywistości pewnego dnia Jack O’Lantern nie dostał śniadania, nie dostał nawet lania, może słońce świeciło w jakiś nietypowy sposób, a może nawet to nie. W każdym razie tego właśnie dnia Jack O’Lantern nie tyle postanowił nie iść do szkoły, co raczej po prostu do niej nie poszedł. Zamiast tego zaczaił się w kuchni, zabrał chleb, który wpakował do plecaka, chyłkiem porwał rower i tylną furtką wyjechał na drogę. Uśmiechnął się, a był to uśmiech nieodległy, swojski, taki, jakiego nigdy u siebie nie podejrzewał. Może to była jesień, bo dynie leżały na polach, w każdym razie zaczął się zastanawiać, czy żółte kwiaty dyni pachną tak samo jak żółte kwiaty ogórków. Słońce świeciło mu w bezmyślne oczy, kiedy myślał, że dynie są piękne i wcale nie okrągłe, jak wydaje się niektórym, ale piękne krągłością uczynioną celowo, bo pożętą wklęsłym ornamentem. Tak wcale nie myślał, ale dynie były wciąż czymś, z czym warto by kiedyś zawrzeć bliższą znajomość. Obejmował spojrzeniem drogę i kawałek pobocza. Na poboczu od razu zaczynało się pole, a na nim dynie, była chyba jesień, natomiast droga opadała w dół i wznosiła się. Była dziurawa na brzegach, zaś Jack O’Lantern pedałował tak samo, kiedy jechał pod górę i kiedy zjeżdżał w dół. Podjazdy były strome i komuś innemu mogłoby się zdawać, że kończą się na niebie, że dalej już nie ma żadnej drogi, wystarczy się odbić, żeby polecieć. Znał tę drogę, był jeszcze niedaleko domu, może dlatego nic podobnego mu się nie wydawało. I kiedy na jednym ze wzniesień wyrżnął w niego jadący z naprzeciwka samochód, to tak naprawdę nie wyrżnął, tylko wyrżnąłby, gdyby nie to, że Jack O’Lantern nie miał innego wyjścia, jak tylko wznieść się w górę. Podrzucił przednie koło, które odbiło się od maski samochodu, za przednim kołem podążyło tylne, rower oderwał się od podłoża, a Jack O’Lantern poszybował.
Teraz patrzę na niego, jak z przymilnym zakłopotaniem mówi, że ma mało pieniędzy i czy nie pomogłabym mu kupić chleba. Tłumaczy, że chleb zgubił po drodze, że wypadł mu z plecaka, musiał się potoczyć między dynie na polu, nic z tego nie rozumiem. Tostowy okazuje się najtańszy, nie jest dobry, ale Jack O’Lantern jest szczęśliwy. Dzieje się to we Włoszech, gdzie wysłano go z ramienia programu wspierania sierot. Ma azjatyckie rysy twarzy, wszyscy Amerykanie mają choć przymieszkę takich, ale Jack O’Lantern ma widać więcej, niczym stuprocentowy Japończyk, bo potrafi na zawołanie zapalać w sobie emocje, które jednak zawsze źle czytamy. Wynajdujemy hokusaiego i mangę, spirited away i wachlarze, gangnam style i tokio hotel, a wszystko to rozpala twarz Jacka na ułamek sekundy uśmiechem z zębami o wiele większymi i o wiele bielszymi niż na amerykańskim filmie. Nie jest mu żal, że wszystko plączemy, a jeśli jest mu żal, to został na okazywanie tego zbyt dobrze wychowany. Może dlatego, że nie wiem nic o mandze czy gangnam style, głupio mi spytać, czy jest pełnym sierotą, więc pozostaję z moją niewiedzą i przekonaniem, że znam odpowiedź. Jack O’Lantern nie ma może rodziców, ma za to królika, a raczej mają go na spółę z bratem, znaczy ma brata. Kiedy mówi o króliku, oczy mu matowieją. Głaszcze puszek na własnym ręku i zapomina o nas, a może tylko udaje, bo słabo mówi po angielsku, więc może to tylko wstyd, ciężko stwierdzić. Czasem natomiast twarz mu dziwnie szarzeje, wpada w otępienie, a wtedy nic już nie daje się stwierdzić: nawet to, czy pochował rodziców, czy że to raczej rodzice pochowali jego.
Znalazł go starszy mężczyzna, którego zaintrygowała plama na poboczu, plama w zupełnie takim samym kolorze jak kurtka syna sąsiadów. Kierowca uciekł, minęło pół dnia, a mężczyzna szedł na pole po dynię. Była jesień, dynie stały na baczność i przeklinały monotonny krajobraz swym coraz bardziej intensywnym kolorem. Do mężczyzny przyjechała wnuczka, która nigdy samodzielnie nie wycinała dyni na Halloween. Mężczyzna podszedł do czerwonej plamy, a wtedy okazało się, że plama w zupełnie takim samym kolorze jak kurtka syna sąsiadów, jest kurtką syna sąsiadów. Pomyślał: ojciec go bił. Popatrzył dookoła, zobaczył pogięty rower i bochenek chleba, który musiał wypaść pod wpływem uderzenia z plecaka i potoczyć się na pole. Podniósł chleb, zawstydził się, upuścił chleb, ponownie się zawstydził. Wziął na ręce zwłoki chłopca, bo nawet nie wiedział, że chłopiec miał na imię Jack i że bierze na ręce zwłoki Jacka. Tym bardziej nie wiedział, że nazywają go O’Lantern, nie lubił Irlandczyków; gdyby wiedział, podniósłby raczej chleb. Zatrzymał się, nie wiedząc, co dalej robić. Przyszedł na pole po dynię i z dynią zamierzał wrócić. Dynie miały piękny, pomarańczowy i czerwonawy kolor, kurtka chłopca miała dokładnie ten sam. Przeszedł kawałek, odłożył zwłoki chłopca, otworzył komórkę na narzędzia i wziął z niej szpadel. Wybrał dynię dla wnuczki, odciął ją, oczyścił z grudek ziemi i położył koło komórki. W ogołoconym miejscu wykopał dół, spojrzał za siebie, zmierzył spojrzeniem i skinął głową. Przyniósł na miejsce zwłoki chłopca, ułożył je w dole, przysypał ziemią i przyklepał. Gładka powierzchnia nie komponowała się z rosnącymi dookoła dyniami, więc wyciął tu i ówdzie kilka liści i powtykał je w świeżo wzruszoną ziemię. Odłożył szpadel, zamknął komórkę i podniósł dynię. Dochodząc do drogi, przypomniał sobie o chlebie, odszukał go wzrokiem, podszedł i rozpiął kurtkę. Zimno było, poranne słońce straciło na ostrości. Wsunął chleb pod kurtkę i szybko ją zapiął.