Proza

Łukasz Luszczki
Łukasz Luszczki


Bielmo

Miasto podnosi swój łeb jak przebudzony ze snu menel i żłopie z koryta Sanu, a na grzbiecie niczym łuski płaskie kurzajki bloków, z których wysypują się pierza i ludzie dyndają z okien. Trzymają się firanek i zasłon, by nie wpaść w nurt rzeki, by spokojnie dotrzymać starości i boksować się z państwem o zasiłki, renty, emerytury, beneficja wypłacane co do grosza i ani pół więcej.
 
Blok oddycha przeciągle, rozsiadł się na fundamentach i łapie zaciekle najmniejszy przeciąg, ruch powietrza, by wywiać z mieszkań nagromadzone przez ostatnie dni wściekłe, rozgrzane do czerwoności atomy, od których zapalają się utytłane tapety, pożółkłe firanki, narzuty i więdnące na suszarkach pranie. Gęby się zapalają, czerwienią, szklą, tłuszcz się topi i spływa po skórze jak kropelki rtęci. Czasem kot jakiś wysadzi w powietrze z kopcącą sierścią lub spadnie jaskółka z nieba, brocząc z dziubka wrzącą krwią.

Mężczyzna z bloku numer cztery, obleczony jedynie w bazarowe majtki i brzuch nabity gazem, jedzeniem, piwem i chipsami stoi na balkonie z miotłą w dłoni i przepędza watahę głodnych gołębi. Za nim kobieta w fartuchu i wałkami na głowie, z kiepem w ustach, wymachuje rękoma jakby tłumaczyła mu, że po defekacji należy spuszczać wodę i psiknąć odświeżaczem.
– Tu nie jest wieś, Bogdan!
Słychać nieomal ten piskliwy ton jaki może z siebie wydawać to ciało wyzute z mięśni i tłuszczu, bo są kości, jest skóra i głowa z włosami, poza tym nic, zatem kobieta szarpie mężczyznę i wskazuje mu palcem na jakąś przestrzeń w ich mieszkaniu, gdzie stoi ciężki, przeszklony segment, telewizor stoi, może kot jakiś śpi na rozprutej wersalce i leją się gęste nacieki tłuszczu po ścianach.
– Wypadek jakiś!
Klepie się w brzuch pan Bogdan, zastygnie na moment żona w papilotach i gołębie wyfruną w swoje przestrzenie.
– Trza pójść! Zobaczyć!
– Będziesz łaził! Ziemniaki obierz!
 – Ciiicho!
– Bogdan!
Pan Bogdan nasuwa na nogi znoszone kapcie, naciąga sprane spodenki z trzema paskami i wychodzi z mieszkania, nie bacząc na utyskiwania żony, na nic zresztą nie bacząc. Cofa się jeszcze po siatkę z wiśniami, które sam przywiózł swoim fioletowym Jubilatem, starym rowerem o zardzewiałym łańcuchu, który na co dzień stoi pod klatką i obrasta w platynowy mech.

Rusza przed siebie. Zatrzaskuje drzwi i schodzi po schodach, omija szerszym łukiem schodzące płaty tynku, leżące na wyślizganej podłodze z łbami zgaszonych papierosów, puszki po piwie, jedne zgniecione, drugie nie, kałużę moczu, klnąc pod bulwiastym nosem i staje chwilę przy wielkiej dziurze w ścianie, przez którą prześwitują ścięgna bloku, jego nadgniłe rusztowanie, zardzewiały kościec. Leży szkło rozsypane na podłodze jak płatki kwiatów po procesji Bożego Ciała, rzęzi i szkli się pod kapciami pana Bogdana, pod brzuchem opasłym, wciśniętym w przepoconą koszulkę na ramiączka i dłonią, w której szeleści reklamówka.
HWDP na ścianie i JEBAĆ POLICJĘ wyryte z tynkiem i farbą.
     Złapał drugi oddech, więc przyspiesza kroku pan Bogdan, bo smród jakby ktoś uchylił wieko trumny. Zsuwa się na parter, gdzie wiszą obwieszczenia i inne komunikaty z dorysowanymi czarnym flamastrem kutasami, cyckami, obscenicznym wierszem i wyznaniem miłości, pisanym najpewniej po pijaku, do jakiejś Kaśki z wąską szparą i cycami po pępek. I jeszcze skrzynki na listy z ciemnymi naciekami, przypalane zapalniczką od spodu przez niewidzialne dłonie, które całe wieczory i noce stoją w tych klatkach, ćmiąc fajki i przechylając piwo, wódkę i denaturat destylowany na suchych pajdkach chleba.

Wszystko tu nosi ślady tego tajemnego, nocnego życia, które zna pan Bogdan z autopsji, bo samemu często wystaje w otwartych drzwiach klatki, pluje na chodnik i wyrzuca żarzące się jeszcze papierosy pod koła stojących na parkingu samochodów. Narzeka z innymi na to życie w tej jebanej Polsce, gdzie musi wić się przed zastępem wkurwionych urzędników, po zasiłek i inne beneficja w Mopsie na przykład, łokciami się przepychać i przesuwać wózki z drącymi ryje dziećmi, by złapać za jedną lub drugą klamkę. Wejść do środka i pokłonić się w pas Jaśnie Jebanej Piździe z okularkami na nosie, inteligencja, tfu! A pan Bogdan swój chłopak i swoje przeżył, po budowach się poślizgał, szpachlę tarł w niejednym mieszkaniu i na niejednej ścianie bloku, ale już nie trze, co najwyżej ziemniaki jak żona poprosi (a i to nie zawsze), bo spadł któregoś dnia z rusztowania. Srogo uderzył, aż w oczach zatańczył cały wszechświat we wszystkich możliwych konfiguracjach. Wybuchły trzy supernowe pod czaszką pana Bogdana i czarna dziura na moment go wessała, począwszy od pępka, na pięcie skończywszy. Swoje potem odleżał, więc teraz trzeba się owkurwiać, taki kraj, taki klimat, a przecież przyjeżdżają chłopaki zza granicy i słyszy Bogdan jak tam jest, ale samemu już nie wyjedzie. Za stary już jest, języka nie zna no i chrupie ciągle w kręgosłupie, pięta też boli, bo złamana była, szczególnie na zmianę pogody rwie i pulsuje, więc lepiej już tutaj powłóczyć się po bazarach i urwać coś z ceny, swojskim oddychać powietrzem i z sąsiadem się licytować, kto głośniej napierdala tłuczkiem w schaby każdej niedzieli po sumie.

Halina stoi oparta o parapet nieopodal blatu kuchennego, dokładnie tego samego, na którym warzy wszystkie swoje specyfiki, gdzie rozbija jajka, wałkuje ciasto, dorzuca mąki, kroi te wszystkie ogórki i pomidory, a teraz stoi oparta i rękawy swetra ma zaciągnięte pod łokcie, dłoń wbitą w biodro, a drugą w blat. Przez skórę przebijają nabrzmiałe pęki żył, sine i gruzłowate, pędzą pod jej skórą razem z krwią i osoczem, ożywiając jej ciało, jej usta i nos, którym pompuje w siebie zatęchłe powietrze, a pani Bogusia stoi na chodniku i macha w jej stronę, ale Halina tego nie dostrzega.

Krzyczy więc coś w stronę otwartego okna, za którym dzień topi się w kubku z gorącą kawą, ale Halina nie słyszy pani Bogusi, bo trzeszczy sufit nad głową, biegają dzieci sąsiadów z góry, pies szczeka, tynk prószy się do tego kubka i jeszcze włączył ktoś odkurzacz, i od kurw ktoś kogo wyzywa, bo śmieci od tygodnia nie wyrzucone, a miały być, sobota przecież, trzeba mieszkanie doprowadzić do porządku. Muchy tylko latają i biją chitynowymi ciałkami w brudne szyby, wzbudzają uśpione pyłki kurzu między doniczkami ze schnącymi paprociami i bluszczami. Wbiega pani Bogusia na swoich nogach żylastych, sapiąc i trzymając się poręczy, staje wreszcie przed drzwiami. Nie puka, nie dzwoni, otwiera je gwałtownie i jak wichura wżyna się między ściany, klepki w przedpokoju, na gumolit w kuchni i staje przed obliczem kobiety.
– Halinka… – sapie i powietrze łapie, za piersi zwiotczałe się trzyma, bo pali, dusi, przelewa się płynny ołów w płucach, żyły pęcznieją i pot rosi obficie to czoło jej spłaszczone, pokryte siatką zmarszczek.
     – … wypadek… chodź…
Kobieta spogląda na nią przytomniej spod tego okna, za którym ciszej jakoś się robi, dzień skrapla się na jego szybach i spływa na chodnik po parapecie.
– Jaki wypadek?
Pyta, choć przeczuwa jaki, bo pani Bogusia nigdy w ten sposób nie weszła do mieszkania, nigdy takiej twarzy bladej nie miała, ani oczu tak przeraźliwie wystraszonych i ust zastygłych. Patrzy jak składa te usta, te łupiny wyschnięte, jak słów szuka odpowiednich, żeby powiedzieć najgorszą nowinę jaką kiedykolwiek przyszło jej przekazać, ale jedyne co ma w sobie pani Bogusia to imię męża kobiety.
– Staszek…
– Staszek… Jezus… pod busa wpadł…
– Jakiego znów busa? O czym ty mówisz?
Halina przeciąga sekundy w nadziei, że to może jakiś sen, który wypadł ze swojej orbity i przez przypadek okręcił się wokół niej, więc rozgląda się po mieszkaniu, ale wzrok ma zamglony i ciało sparaliżowane. Nie potrafi nawet odstawić tego kubka z gorzką kawą, ciemną kawą, żeby uszczypnąć się w udo, ramię, w strzępek tego ciała, które powoli zaczyna opadać w basen pełen formaliny.
– Chodź, Halinko…

Pani Bogusia krztusi się i usta ociera, sapie i poci się, skrapla się ten pot, spływa po jej czole jak klej duszony z tubki, przywiera do czoła część grzywki w kolorze torfu, reszta kokoni się na głowie na rusztowaniu z lakieru, poskręcane, krótkie włosy zrobione na trwałą, przypadłość starych panien z wysuszonymi macicami i jajnikami spływającymi z krwią do kolan, na których klęczy pani Bogusia każdego wieczoru przed snem, przed wpadnięciem w jego lepką pajęczynę, dusząc w sobie macierzyński zew przez ściskanie paciorków różańca, którymi zasypuje swoje zwiotczałe, a gęste ciało jakby zasypać je chciała mokrą od deszczu ziemią.

Jakby krzyż stawiała na usypanym własnymi dłońmi kurhaniku i płytę nagrobną, ale bez swojego imienia i nazwiska, bo przecież i tak nie będzie nikogo, kto przyjdzie i znicz zaświeci, pochyli się może, zrzuci dłonią wałęsające się liście, zeskrobie mech, wypoleruje zdjęcie nagrobne, w którym pani Bogusia przetrwałaby wieki na podobieństwo larwy zatopionej w kropli bursztynu. Ale tak nie będzie, tak nie może być, więc zasypia z rąbkiem poszewki, bądź kołdry, tuląc go do siebie jak dziecko, które nigdy nie zrodzi się z jej trzewi, nie nabierze jej krwi i mięsa, jej uśmiechu i tego błysku w oczach, którym rozpala pani Bogusia wokół siebie jakąś dobroć i fawor.

Gdy przybył pan Bogdan na miejsce kaźni Stanisława, spory tłum już stał na chodniku, wklejony w płynne szyby pasażu, w te wszystkie piekarnie, Żabki, sklepy zielarskie, w którym – swoją drogą – sprzedawała ziółka i napary kobieta żyjąca już chyba czwarte stulecie z czarnymi włosami spiętymi w kok i oczami jak wrzący ołów. Była także kamaryla, przynajmniej jej część, znaczy – Kumoszka, była Grzybowa także (choć ona nie jest jej częścią), akurat naszedł pan Bogdan ten moment, w którym zdjęła plecak i wyszperała kajecik, pośliniła palca i zaczęła kartkować pożółkłe strony.
– No mam, o! – podstawiła pod czyjąś twarz stronę z nazwiskiem Wojnar Stanisław – Widzisz pan? Tu jest czarno na białym, kiedy pił i gdzie. Proszę – przejechała dłonią po kartce, paproch jakiś strząsnęła z okrągłej plamy po kawie, która tkwiła pośrodku liczb i dat jak stempel przybity dnem szklanki – Chlał, proszę pana, od drugiego do jedenastego. Do wczoraj. I dziś też by chlał, gdyby sobie pod ten samochód nie wjechał. Widzisz pan? I co się rzuca w oczy od razu? Że chlał, proszę pana, cięgiem. Na rekord szedł, bo w czerwcu na ten przykład, chwila… – przekartkowała kilka stron wstecz – … dziesięć dni cugu miał dopiero trzydziestego.
Mężczyzna niechętnie spojrzał na Grzybową, zastanawiając się, czy aby i jego nazwisko nie widnieje w kajeciku, czy aby i jego grzeszne drogi nie zostały nakreślone jej rachityczną dłonią, ale nie dał po sobie niczego poznać. Chrząknął tylko i wzruszył ramionami w stronę kobiety, która zaglądała mu przez ramię, popijając wodę mineralną z plastikowej butelki.
Milczy więc, bo Grzybowa to konfident. Niech się tylko ktoś krzywo w kościele spojrzy albo ręki nie wyciągnie na znak pokoju, zaraz za telefon szarpie Grzybowa, ledwo w próg kruchty wejdzie i strzęsie z dłoni wodę święconą lub w czyje plecy wytrze, bo i tak bywało, a już po milicję dzwoni lub do znajomej, co pracuje w sekretariacie burmistrza, żeby donieść i kłopotów narobić.
– Ja mu odhaczę ten dzisiejszy dzień – dodała po zastanowieniu – bo tylko ten wypadek mu stanął na drodze. A wódkę wiózł? Wiózł. To i intencja była, no tak czy nie?

Szeleści reklamówka, a w niej kilogram wiśni za siedem złotych z pobliskiego bazaru.
– Co ten alkohol robi z ludźmi!
– Ja mówiłam, że tu kiedyś do tragedii dojdzie.
Bogdan przytakuje, wypluwa kolejną pestkę pod czyjeś nogi, nosem ciągnie i grzebie w reklamówce, i wyciąga kolejną wiśnię, i wrzuca do ust jak landrynka, mieli w ustach, rozgryza, ssie i spluwa.
– Ruchliwa ulica, a kurwy wolą pomniki stawiać, zamiast drogę rowerową położyć – mówi teraz i pestkę do ust wrzuca, usta wierzchem dłoni ociera.
– I przystanki.
– Co przystanki?
– No stawiać, a co?
– No… – przytakuje pan Bogdan i muchę odgania, a mucha na nos chciała siąść, przyjrzeć się człowiekowi z bliska – Szszszkurrrwy latają! – złości się pan Bogdan – Żeby to jeszcze jakieś normalne te przystanki!
Mówi i grzebie w siatce, palcem w kapciu miele, chrząka.
– Widziała pani ten na Czarnieckiego?
– Co miałam nie widzieć? Do dupy, panie, taki interes! Szklane, wąskie, ni siąść, stanąć jak człowiek. Przed deszczem się schować. Na buty będzie kapać. A latem jak w szklarni. Mówiła Grzybowa, bo ja tam busami nie jeżdżę. Na nogach wolę.
– No tak jest, tak jest – przytakuje – Nie inaczej, kurwa mać.
Pan Bogdan poprawia ramiączko przepoconej koszulki, wsuwa palec pod pachę, drapie się ukradkiem i wzdycha.
– Wałki, że ja pierdolę.
– Ach, szkoda słów.
– Szkoda kobiety – stwierdza.
– Mówią, że pijak.
– A pijak nie człowiek?
– Ja bym ich wszystkich pod koła rzuciła.
Mówi kobieta i bokiem nań spogląda, nosem ciągnie i wciąga tym nosem zapach mężczyzny i promile skaczące w powietrzu jak pchły.
– Aha.

Halina podchodzi do ciała mężczyzny z uwieszoną panią Bogusią u szyi, żeby podjąć się identyfikacji, ale czeka chwilę, bo dzielnicowy usta wydyma, oczy mruży, wyciska z siebie ostatnią kroplę testosteronu, który skrapla się na wyświetlaczu telefonu kuso ubranej blondynki spod szóstki.
– Pan dzielnicowy jak model na tych zdjęciach! – mówi, przeglądając zdjęcie.
– Och! – macha dłonią policjant, ale czerwienieje po sam koniuszek uszu, na których przysiadł wróbel i dziobać zaczął w placek elegancko zaczesanych na lewo włosów – Jezus! Co to za ptak!
Ryknął, aż odskoczyła blondynka, za nią jej piersi i pasemko utlenionych włosów, zadławił się nawet pan Bogdan wiśnią, ale Grzybowa przytomnie na odlew uderzyła gdzieś między łopatki, przeto wypadła pestka pod nogi Haliny, która blada i roztrzęsiona stanęła wreszcie nad ciałem leżącym na chodniku niby Matka Bolejąca.
– Ale to przecież nie jest Staszek! – powiedziała drżącym głosem – Ludzie! Co wy? Przecież to nie jest mój Staszek!
Pani Bogusia stanęła w miejscu i zdało się, że odpłynęła z niej cała krew. Głośniej tylko oddychać zaczęła i za piersi się złapała, po czym z oczami utkwionymi w niebo osunęła się na chodnik jak ścięty dąb.
– Też coś!
Grzybowa z trudem wykrztusiła słowa, wcisnęła kajecik pod pachę i zbliżyła się do Haliny. Gdyby to rzeczywiście nie był Stanisław Wojnar, tedy niepotrzebnie się zdekonspirowała przed jakimś obcym facetem (kim on w ogóle był?) i jej praca omal nie pójdzie do kosza. Ludzie będą mieć na nią większe baczenie i nie będą tak spontanicznie reagować podczas jej obecności, choć doskonale wiedziała, że jest zupełnie przeciwnie.
– Rzeczywiście – jęknęła, czując, że wali się cały jej świat, przynajmniej jakaś jej część schowana pod pachą – To kto to jest? Pierwszy raz go widzę.
– Nie wiem – odrzekła Halina i wybuchła płaczem.
– Trefna informacja, ludzie! Nikt od nas!
– Obcy jakiś!
Krzyknął ktoś, pokręciły się głowy w niedowierzaniu, że tak łatwo dali się zmanipulować, ale nikt już nie myślał dochodzić sprawiedliwości, kto pierwszy takie wici rozpuścił i kto pierwszy uległ słodkiej nadziei na niewielki choć skandal osiedlowy. Gorąco już było poza tym, więc czas schować się w cień. Do domu się rozejść.
– Jezus! Jezus! – zawodziła wciąż Halina nad leżącym ciałem – A już myślałam, że to koniec! Że spokój wreszcie będzie!

A pan Bogdan wypluł ostatnią pestkę i wrócił do swojej egzystencji rozciągniętej między gumką od majtek, a zakurzonym telewizorem. Egzystencji, która jak mały kot siedzi w kącie i liże swoje parszywe futerko.
Ze wzrokiem wbitym w człowieka.