Proza

Bruno Kadyna
Bruno Kadyna
miasto: Gdynia

Bruno Kadyna, 39 lat, od urodzenia gdynianin i łobuz. Nie słuchałem rodziców, liczyły się tylko wygłupy i zabawa. Potem dużo się biłem, a jeszcze więcej, kiedy zacząłem uprawiać kulturystykę i boks. Na siłowni w latach 90-tych (dawno już takich nie ma), poznałem ciekawych ludzi i w konsekwencji tych znajomości, mało brakowało, a skończyłbym w piachu albo w więzieniu. Pociągała mnie gangsterka i adrenalina, przez sześć lat stałem na bramce w klubie nocnym, gdzie panie za pieniądze bawiły się z panami. Potem byłem marynarzem. Przez wiele lat paliłem zielsko kilogramami i gdyby nie ciągły trening umysłu, zdurniałbym pewnie do reszty. Złamałem wiele kobiecych serc i męskich ambicji. Ale i tak byłem przesympatyczny i słodki.
Teraz jestem mężem, ojcem i handlowcem. Lubię robić sobie jaja na każdym kroku i kocham wszystkich, bo wiem, jaki okrutny jest świat. Zebrałem kupę świetnych recenzji swoich powieści.
Niepublikowane opowiadanie dla dorosłych, pt. ?Kiedy inni śpią?, miało ukazać się w Playboyu. Niestety zwinęli żagle.


Wódz i szaman część II

– I co, nie plotkują o sobie?
Jakoś ciężko mi w to uwierzyć.
– Wódz i szaman wpoili wszystkim prostą prawdę, że każdy z nas jest tyle samo wart, że wszyscy tak samo nadzy się rodzimy i idziemy w piach, i że każdy jeden i jedna potrzebuje tego samego od drugiego, miłości.
To jakaś abstrakcja, zupełnie nierealna. Może to schizofreniczka, chciałaby po prostu, żeby tak było?
– I udało się, dały efekt te starania?
Strata czasu.
– Nie mieszka tu nikt zły, nikt się na nikogo nie boczy, problemy są rozwiązywane natychmiast, w duchu łagodności i życzliwości. Ludzie wolą nawet coś stracić, niż nadwyrężyć pokojowe stosunki. Wręcz szukają korzyści drugich niż własnej. Rozsmakowali się w satysfakcji, radości i szczęściu, jakie to daje. Dzięki temu nikomu niczego nie brakuje, nikt nie czuje się samotny i biedny. Mamy tutaj raj na ziemi. Nikt nie jest nieszczęśliwy.
– To jest nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe.
– Tak się tylko wydaje. Człowiek jest tak stworzony, że najwięcej przyjemności sprawia mu dbanie o innych, dawanie siebie, swojej uwagi, praktycznej pomocy i uczuć. Nawet Einstein powiedział, że człowiek jest tutaj dla innych ludzi. Wódz i szaman rozumieją to bardzo dobrze, znają tego wartość i chcieli, żeby inni rozumieli. Ciężko w to uwierzyć, skoro świat wygląda inaczej. Każdy myśli tylko o sobie, uważa, że jest najważniejszy i chce tylko brać. To jest sens życia większości ludzi. Nie rozumieją, wręcz nie mają zielonego pojęcia o tym, że to wbrew naturze. Sami siebie niszczą i nie wiedzą, dlaczego cierpią, obwiniają innych. Dlatego tak wygląda świat. Jest wynaturzony. Dopóki ludzie nie zrozumieją, że miłość jest najważniejsza, dopóty będzie się pogarszać sytuacja.
– Jak o tym pomyśleć, wciąż się spotyka takie podejście.
Ma sens to, co ona mówi. I w szoku jestem, że jest taka inteligentna. Zaskoczyła mnie tym Einsteinem. Chyba miałem złe wyobrażenie o poziomie intelektu ludzi ze wsi.
Mam wrażenie, że pęka we mnie jakaś skorupa, która ogranicza pojmowanie prawdziwej natury i odłupuje się jej fragment. Emma milknie, patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby szukała tego miejsca, gdzie odpadła powłoka.
Czuję ogromną chęć zaspokojenia jej ciekawości.
– Jak miałoby się coś zmienić, skoro samolubne podejście propaguje cały świat. Weźmy reklamy i slogany ‘Jesteś tego warta’, ‘Należy ci się’, ‘Musisz to mieć’. To, o czym mówisz, to nieosiągalna utopia. To, że tutaj się udało, to jakiś cud.
Jeśli się udało.
– Udało się, bo to bardzo mała wioska i daleko od innych. Ale i tak mojemu ojcu i panu Edziowi należy się pokojowa nagroda Nobla. No i mojej mamie, ona też zrobiła kupę dobrej roboty.
– Tak myślałem, że to był jej pomysł, żeby mnie przywitać.
– Pozwolisz, że zapytam jeszcze raz, dlaczego tu zamieszkałeś?
Znowu nie odpowiadam. Z domu wychodzi szaman.
– Szto riebionek?! Ty jeszcze tutaj, córcię mi bałamucisz? To hucuł jeden!
– Gdzież bym śmiał. Już uciekam. – Wstaję i kłaniam się Emmie. – Dziękuję pięknie za kawę. – Odwracam się do pana Edka. – Panie szamanie, uszanowanie.
– Sranie w banie. Nie wolno ci się brać za koszki, pamiętaj. Do wieczora, hołk.
– Hołk.
Puszczam oczko uśmiechniętej Emmie i idę sobie. Czuję na sobie jej wzrok jeszcze długo, albo tylko mi się wydaje. Niesamowita dziewczyna. I bardzo ładna.
Ty, co ty?
Nie wiem, co się ze mną dzieję, przecież mam dość kobiet, chcę być sam do końca życia. A tu po jednej rozmowie rozmarzyłem się, jak jakiś szczyl.
Staram się nie myśleć o dziewczynie. Idę zwiedzić wieś. Mijam dom z czerwonej cegły, siedzi przed nim na małym taborecie dziadek z niesamowicie pomarszczoną twarzą.
– Dzień dobry – kłaniam się.
Dziadek nie odpowiada, za to zdejmuję czapkę, macha nią raz, jakby kogoś przywoływał, i wkłada na głowę. Wygląda, jakby już jakiś czas temu przekroczył setkę.
Idę dalej główną ulicą, od niej jest tylko kilka krótkich odnóg, przy których stoją góra dwa domy, a potem są już tylko pola. Wydaje mi się, że główna ulica nie ma nawet kilometra długości. Nie wiem, ile stoi tu domów, ale jest ich maksymalnie kilkadziesiąt, są zadbane, większość bardzo stara, ale nie wyglądają na rudery. Ciekaw jestem, jaką każdy z nich skrywa historię. Przecież sto lat temu mieszkali tu zupełnie inni ludzie. Oprócz tego pomarszczonego dziadka oczywiście.
Dochodzę do sklepu. Wygląda normalnie, jak na wiejskie standardy. Kupuję loda na patyku, bo jest gorąco. Ekspedientka po sześćdziesiątce jest bardzo miła, zagaduje mnie, wypytuje, ale nie nachalnie. Naprawdę fajna odmiana, zupełnie inny świat od tego, który znam.
Wychodzę ze sklepu i wpada na mnie jakiś brzdąc, najwyżej dwuletni. Jest boso, ma na sobie tylko koszulkę, siusiak podryguje śmiesznie z każdym kroczkiem. Chłopak patrzy do góry, wodzi wzrokiem za moim lodem.
– Nie zaczepiaj pana, Nikoś – mówi mama.
– Dzień dobry, mogę mu dać? – pytam.
– Nie chcemy pana ograbiać.
– To dla mnie przyjemność.
Odpakowuję loda. Mały tupie w miejscu i rozdziawia japkę z radości.
– Proszę – podaję.
– Co się mówi Nikoś?
– Ijjjj je – mówi.
– To było ‘dziękuję’ – tłumaczy mama.
– Świetnie zrozumiałem. Szymon Górski, bardzo mi miło.
– Marta Karbowska – podaje dłoń.
Całować, uścisnąć?
Ściskam.
– Miło zobaczyć młodą osobę, już myślałem, że tu mieszkają sami starsi ludzie – mówię.
– Jest trochę młodych, ale to starsi wiodą prym. Porządek musi być.
– Rozumiem.
– Przepraszam za pytanie, mieszka pan sam?
Co ona, szuka ojca dla dziecka?
– Sam.
– Musi czuć się pan samotnie, szczególnie teraz, kiedy adaptuje się pan do nowego otoczenia.
– Daję radę, lubię być sam.
Na bank szuka faceta.
– Może zgodzi się pan wpaść do nas na kolację? Będzie nam miło z mężem pana powitać.
A jednak nie szuka.
Oni tu naprawdę są inni.
– Z przyjemnością, ale wieczorem mam się stawić w domu wodza, znaczy sołtysa.
– Ach, rozumiem. W takim razie następnym razem. Porozmawiam z mężem i zaprosimy pana na pewno.
– Będzie mi bardzo miło, dziękuję.
Otwieram pani drzwi do sklepu. Też wchodzę, kupić drugiego loda.

Cieszę się do siebie jak dzieciak. Co za miejsce. Wiem, że rozmowa z kilkoma osobami wiosny nie czyni, ale i tak jest super. Mijam dom wodza, macham Emmie. Siedzi na bujanej ławce i czyta. Znowu czuję jej wzrok na sobie, jeszcze na piaskowej drodze, nawet kiedy mijam kilka lip.

Robię obiad i myślę o niej. Jest kilkanaście lat młodsza ode mnie i taka rozumna. Nie to, co moja była.
Weź skończ, zajmij się sobą.
Może się pomyliłem, może naprawdę nie chcą niczego w zamian. Może jest tak, jak Emma mówi? To jakiś inny świat. I przygotowywała mnie, sprawdzała? Jeśli tak, to oni bardziej się boją mnie, niż ja ich, że zaburzę ich porządek, enklawę. Wieczorem poddadzą mnie próbie? Zdenerwują i zobaczą, jak reaguję? Będą mnie umoralniać?
Chyba nie muszą. Bardzo mi się podoba taki porządek. Jeśli oczywiście to prawda, bo wciąż ciężko uwierzyć. Co prawda nie wyobrażam sobie, jak miałbym zabiegać o czyjąś korzyść, a nie własną, ale to normalne, nie potrafię inaczej przecież. Ale nie mam zamiaru się zamykać na nowe. No bo dlaczego? Pierwszy krok zrobiłem, zamieszkałem tutaj.
Mam ochotę zadzwonić do kolegi i powiedzieć, że raczej niczego ode mnie nie chcą. Nie wydaje mi się, żeby dziewczyna ze wsi potrafiła tak kłamać, tak zagrać ‘dobre serce’. To mało prawdopodobne. Ale nie dzwonię. Wiem, jak wyglądałaby ta rozmowa. Koleżka nie słyszał tego, co ja i poddawałby w wątpliwość wszystko, co mówię, a ja musiał bym bronić i zapewniać. A po co.

***

– No, riebionek, zachodź!
Uśmiecham się i wchodzę. Już na ganku pachnie jedzeniem, chyba gulaszem. Zdejmuję buty i wchodzę przez kuchnię do jadalni. Nie spodziewam się tego, co dalej.
– Witamy nowego sąsiada!!! – gromki okrzyk kilku osób.
Serce łomocze z emocji, wystraszyłem się.
– Ale! Jaa cię! Nie spodziewałem się. Dobry wieczór.
– Proszę usiąść – mówi sołtysowa.
Siadam na wskazanym miejscu i siadają pozostali. Czuję, jak twarz naciąga czerwienią. Obok mnie siedzi wódz i szaman, naprzeciw Emma z pięknym, powściągliwym uśmiechem, ubrana inaczej, niż wcześniej, w zieloną sukienkę, włosy rozpuszczone, długie do ramion. Stara się na mnie nie patrzeć, jakbym jej nie interesował. Mnie ciężko na nią nie patrzeć, teraz wydaje się jeszcze ładniejsza.
Jest jeszcze kilka osób, trzej mężczyźni i kobiety, wszyscy starsi ode mnie. Tylko jeden z nich jest szczupły, reszta przy kości.
Na stole stoi mnóstwo jedzenia: wędliny, chleb, ogórki, marynowana papryka i grzybki, nie brakuje wódki. Chyba że w butelkach po wódce jest bimber, pewnie zaraz się przekonam.
– Zaraz będzie jedzenie. Misiu, pomożesz? – mówi pani Iza do męża.
Z miejsca podrywa się też Emma. Odprowadzam ją wzrokiem.
– Riebionek, bo ci krosty na oczach wyskoczą. – Dostaję kuksańca od szamana. – Poznaj starszyznę plemienia, Buczyńskich, Karbowskich i Oleksińskich, straszne świntuchy, ale w porządku – mówi szaman.
– Ty, ja ci dam zaraz świntuchów, zboku jeden – śmieje się pani Oleksińska.
– Bardzo mi miło, Szymon Górski – kłaniam się. – Poznałem dzisiaj panią Martę i Nikosia.
– To nasz wnuk i synowa – mówi pani Karbowska.
– Gratuluję wnuka, super chłopak.
– Uwielbia latać z gołą dupą i zostawiać bobki po drodze – mówi dziadek Nikosia.
– Jeszcze mu wolno, niech zostawia – wtrąca pani Iza.
– Dobra riebionek, do rzeczy – zaczyna szaman. – Starszyzna chciała cię poznać, zobaczyć i wybadać, coś ty za jeden, bo mają po koszce w domu i boją się takich ciemnych typów nakrapianych. Tylko Oleksińscy mają jeszcze małą bździągwe. Ale tobie już widzę gały za moją córcią chodzą.
Emma właśnie donosi na stół chleba do gulaszu. Od tej dziewczyny bije jakieś jasne światło, ma się ochotę do niego przytulić i ogrzać. Rumieni się, gdy słyszy słowa pana Edzia i zaczyna się śmiać.
Przez chwilę nie wiem co się wokół mnie dzieje. Czuję się, jak zadurzony małolat. Zapomniałem zupełnie o swojej byłej żonie i niechęci do kobiet.
Towarzystwo patrzy na mnie i się śmieje.
– Ty, hucuł durnowaty – mówi szaman.
– Co? A tak, bardzo się cieszę, że tu jestem.
Śmieją się jeszcze głośniej, a ja robię się bardziej czerwony.
– No to zaczynamy inicjację – mówi wódz.
Chwyta za butelkę i polewa każdemu.
– Wypijemy po jednym przed jedzeniem – pan Stefan staje z kieliszkiem, jak do toastu. – My tu niczego nie ukrywamy Szymek, jesteśmy szczerzy i szczerości oczekujemy. Nie zakładamy, że będziesz chciał ukrywać, kim naprawdę jesteś, nie ma to znaczenia, bo woda ognista sprawi, że nie będziesz mógł się powstrzymać. Pokażesz nam swoje serce, jakie jest naprawdę, a my pokażemy swoje. Siup, w te głupie ryje – unosi kieliszek.
Nic nie mówię, twarz mam jak prawdziwy czerwonoskóry. Wychylamy kieliszki. Bimber jest łagodny, jakby niewiele było w nim alkoholu. Smakuje świetnie.
Mam wrażenie, że znalazłem się przypadkiem w świecie, w którego istnienie bym nie uwierzył, gdyby mi ktoś opowiadał. Co najwyżej przeczytał w książce albo zobaczył w filmie.

***

Jedzenie było przepyszne. Najpierw zjedliśmy rosół, a potem gulasz. W życiu czegoś takiego nie jadłem. Czułem się jak dzieciak na wakacjach, który był pierwszy raz w takim miejscu. Wszystko było nowe. Atmosfera tak radosna, że miałem ochotę śpiewać. Chyba raz, czy dwa nawet mi się wymsknęło i zapiałem. Wszystko wina wodza i szamana, to najwięksi jajcarze i podpuszczacze, jakich w życiu spotkałem, uzupełniali się, jak nóż i widelec.
Nie miałem zamiaru opowiadać o moim życiu, rodzicach i nieudanym małżeństwie, ale nie mogłem się powstrzymać. W bimbrze było dużo więcej alkoholu, niż myślałem. No i ci ludzie. Chciałem mówić o sobie, tak jak oni mówili. Niczego nie ukrywali, byli szczerzy, a ja zapragnąłem być taki sam. Chyba w środku zawsze do tego tęskniłem, dlatego tak łatwo się wpasowałem.
A Emma. Wcale nie było tak łatwo ją zdobyć. Ale kiedy zobaczyłem jej serce, zakochałem się bez reszty. Musiałem zacząć o nie dbać jak o najcenniejszy skarb, jeśli to możliwe sprawić, by biło jeszcze dźwięczniej i wyraźniej. W końcu zostanie moją żoną, jestem pewien. Jest jak stworzona przez autora powieści. Jej wady są niczym przy zaletach, mądrości, pracowitości i życzliwości, a jej miłość… Nie śniłem nigdy, że będę tak kochany, że to w ogóle możliwe.

W końcu posmakowałem ciężkiej, fizycznej pracy. Kilka dni po inicjacji pomagałem kilku gospodarzom zwozić baloty z sianem z pól, a potem wrzucać do stajni i na strychy. Nigdy wcześniej nie zdobyłem się na taki wysiłek, te bele siana ważą lekko ponad stówę i samo turlanie jest ciężkie. Ale czułem się potem szczęśliwy.
W sierpniu przyszła kolei na żniwa i znowu widać było, jak nasze całe plemię jest z sobą zżyte i współpracuje. Nie sądziłem, że pomaganie innym daje tyle satysfakcji. Czuję się syty, spełniony. Moja własna praca nie daje takiej radochy, nawet kiedy jestem szczególnie zadowolony z jakiegoś projektu i klepany po plecach.
Emma pracuje równie ciężko i chętnie, do tego z uśmiechem na ustach. I to w niej jest wspaniałe. Jest zupełnie inna od kobiet, które znałem wcześniej. Moją byłą żonę i Emmę dzieli przepaść większa niż Wielki Kanion, są jak dwa przeciwstawne bieguny.
Byliśmy niedawno w Gdyni, u moich rodziców. Wcale nie chciałem tam jechać, ale Emmie bardzo zależało, powiedziała, że jeśli jesteśmy razem na poważnie, to tak trzeba. No i nie spodobała się moim rodzicom. Sam nie wiem, dlaczego. Mama sprawiała wrażenie, jakby jeszcze zanim ją poznała, już jej nie lubiła. Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że odwiedziła ją Aneta i wypytywała o mnie. Powiedziała, że wciąż mnie kocha i może dałoby radę to jeszcze odkręcić, znowu być razem. Oblał mnie zimny pot i słabo mi się zrobiło. Szczególnie, że mama ją poparła.
Powiedziałem, że wolałbym szybciutko zginąć tragicznie.




***

Jest już jesień. Idziemy na wzgórze naprzeciwko mojego domu, zobaczyć zachód słońca. Staramy się czerpać z resztek lata i spędzać jak najwięcej czasu na dworze. Zresztą, tu jest tak wspaniale, że nie chce się siedzieć w domu. Na przyszły rok planuję zbudować podobną wiatę, jak u wodza. Być może Emma będzie już ze mną mieszkać, jako moja żona, kto wie. Nie jest taka prędka. Chce mnie najpierw dobrze poznać. W sumie racja. Też nie powinienem się śpieszyć nauczony doświadczeniem. Na razie wystarcza mi jej miłość. To już i tak cały świat.
Kładzie głowę na moim ramieniu.
– Ale czad, co? – mówię.
– Nigdy mi się to nie znudzi.
Patrzymy w kierunku gigantycznej sceny letniej, na której trwa płonące widowisko słońca, a my błogo zmęczeni po kilku godzinach wykopków mamy najlepsze miejsca na widowni.
– Następnym razem zabierzemy rozkładane krzesełka i butelkę wina – mówię.
– Dobry pomysł.
Dostaję buziaka w policzek.

Słońce schodzi ze sceny, a my ze wzgórza. Idziemy powoli w kierunku domu wodza. Niechętnie się rozstajemy. Jeszcze poprzytulamy się chwilę, pocmokamy i uzbroimy w cierpliwość, do jutra.
Wchodzimy na asfalt, a do domu wodza zbliża się wolno jadący samochód.
– Taki sam jak moich rodziców – mówię.
Robi się już szaro, więc dopiero kiedy jest blisko rozpoznaję, że to oni.
– Co oni tu robią? - pytam siebie.
Najpierw otwierają się tylne drzwi i pojawia się Aneta. To jest tak nieoczekiwane, że w pierwszej chwili mój mózg tego nie łapie.
– Szymon, kim jest ta kobieta?! – wydziera się Aneta.
Emma mnie puszcza i odsuwa się odrobinę. Nawet tego nie rejestruję. Staję się ciężki, jakby mi ktoś wrzucił na plecy wielki wór z gruzem.
Śpię, śni mi się to. To nieprawda.
Zamykam oczy, kręci mi się w głowie. Mam nadzieję, że kiedy je otworzę, nikogo nie będzie na drodze.
– Zapytałam o coś!
Nawet dobrze, że wrzasnęła, bo przytomnieję.
– Kochanie, przepraszam cię najmocniej. Załatwię to, dobranoc – mówię cicho do Emmy.
– Kochanie?!
Emma odchodzi bez słowa. Potwornie mi przykro. Nie zasłużyła nawet na cień takich emocji. Aneta odprowadza miłość mojego życia nienawistnym wzrokiem. Całe szczęście nie oblewa jej szambem z ust.
Z samochodu wysiadają rodzice. Nie wiem, jak wygląda moja twarz, ale chyba właśnie dotarło do nich, co narobili. Nic nie mówią.
Zadzieram głowę, widać już sporo gwiazd. Dziękuję w myślach za dwa miesiące spokoju ducha, piękna i prawdziwej miłości.
– Ogłuchłeś?!
Wzdycham ciężko. Krótki czas pokoju minął.
Póki śmierć nas nie rozłączy – zaczynam się śmiać i gotować do walki. – Taki już mój zakichany los.
– Uważasz, że to śmieszne? Co to za lafirynda, się pytam?!
– Jak śmiesz...
Muszę stanąć w obronie Emmy, ale przerywa mi głos wodza.
– Hołk!
Wódz wychodzi na ulicę. I nie jest sam.
– Szto?! Kto tu nas odwiedził i krzyczy?! – szaman mija samochód rodziców. – Zaraz odczynimy i zaradzimy wszystkim paszkwilom.
Schodzi ze mnie powietrze. Brzmienie ich głosów i obecność działa jak gorące kakao na wyziębiony organizm.