Proza

Mirosław Gabryś
Mirosław Gabryś
miasto: Reykjavik rocznik: 1973-06-20

Mieszkam w Reykjaviku. Urodzilem sie w 1973 w Cieszynie. Opublikowalem dwa tomiki poetyckie: "i inne wiersze kultowe" i "legendarna czarna kropka". niebawem pojawi sie nastepny - "podziemne skrzydla zegarow". Wiersze drukowalem w bruLionie, Czasie Kultury, Frazie, Kresach, Kartkach, Nowym Nurcie, Opcjach, Fa-arcie, Studium, Toposie, Undergruncie, Arkadii, Pro Arte, Wiadomosciach Kulturalnych i innych pismach, troche tego bylo. Ostatnio bardziej niz poezja podnieca mnie proza, a proze drukowalem dotychczas tylko w internetowym pismie Szafa. proza to dzialka, na ktorej stawiam pierwsze kroki.


Złodziejka

Karolina była łatwiejsza niż chleb z masłem. Mógł ją mieć każdy, choćby wieśniak z widłami. Mirosław nie widział żadnych wideł czy innych obcych przedmiotów, złuszczonego naskórka pod łóżkiem, rudego włosa na poduszce, żadnego obcego materiału genetycznego. Zdaje się, że miał ważniejsze - przynajmniej jego zdaniem - sprawy na głowie, niż bawić się w detektywa. Chyba chciał zostać pisarzem, w każdym razie coś dłubał, jakieś literki stawiał, chyba pismem klinowym. Wbijał się klinem we współczesną powieść, ostrzył pazurki, jeździł pilnikiem, heblował, polerował, tracąc kontakt ze światem. W czasach pisma klinowego, w epoce kamienia rzucanego w twarz literaturze współczesnej (nie dorzucił jej nawet do pięt), niewiele go obchodziło poza rzucaniem. Więc dlaczego nie rzucił Karoliny? Żeby później w nią rzucać? Albo samemu się rzucić? Może nie zastanawiał się nad takimi drobiazgami jak życie we dwoje na śmierć i życie, dopóki śmierć albo inna głupota nas nie rozdzieli.
Już podczas pierwszego spotkania poszli ze sobą do łóżka; nie było tak, że tylko jedno z nich poszło z drugim do łóżka, a drugie nie chciało. Zanim Mirosław się obejrzał, Karolina już wyczesywała włosy do jego umywalki, już mu wkładała pasztet do lodówki, przestawiała szafę, wbijała gwoździe i robiła kupę w jego mieszkaniu. Nigdy nie wiesz, na kogo wpadniesz za rogiem i z kim stracisz kilka lat swojego marnego życia. Ale kto by tu zachodził w głowę. Mirosław nie dopuszczał myśli, że zamiast Karoliny mogła w jej miejscu być Malwina, Grażyna czy inna Pralina. A gdyby nawet dopuścił taką myśl, nie miałoby to znaczenia, gdyż było mu wszystko jedno, czy mieszka z nim Ula, Kula czy Lula.
Karolina położyła Mirosławowi łapę na oczach, rozbierając się do rosołu (a raczej do grzybowej, bo po tym pierwszym razie złapał od niej grzybicę). Z tą niewidzialną łapą chodził biedak po świecie swej najnowszej prozy, zamroczony i skupiony wewnętrznie, a jednocześnie obojętny na świat jak flaga, która nie wnika w to, kto nią macha i po co. Życiem zewnętrznym Mirosława można było machać we wszystkie strony, nie oponował przeciwko machaniu, nie wyrażał też na machanie zgody, na machanie nawet nie machał ręką, tak jakby jego życie nie należało do niego. Bo to chyba jest tak: gdy idziesz w pochodzie, to masz wokół siebie tyle łopoczących flag, że twój łopot zupełnie się gubi, zanika, przestaje być łopotem, jest co najwyżej drżeniem, niezauważalnym gołym okiem ruchem elektronu. Jesteś jedną z milionów maleńkich cząstek w ogromnym polu elektrycznym, więc możesz sobie zrobić nieustające wakacje, świata to nie zaboli, świat tego nie zauważy.
Karolina miała męża. Z tym mężem weszła do baru, gdzie Mirosław przepijał ostatnie grosze, które zostały mu po rezygnacji z posady dziennikarza w lokalnym szmatławcu. Nie będę pisał o trzydziestej dziewiątej rocznicy Ochotniczej Straży Pożarnej w Pogwizdowie, o świniach z Kostkowic też nie będę pisał, ja nawet o sikaniu w parkach już nic nie napiszę, po prostu leję na to i już dość mam marnowania swoich wyrazów na prowincjonalne brednie – pomyślał Mirosław i zwolnił się z pracy. Nie od dziś wiadomo, że zwolnienie z pracy na zasadzie naczyń połączonych łączy się z naczyniami typu kufel tudzież kieliszek. Nie można powiedzieć, żeby po złożeniu rezygnacji Mirosław zaczął zaglądać do kieliszka, gdyż raczej tracił z nim kontakt wzrokowy, widział go przez mgłę lub podwójnie. Niby po co miałby zaglądać do kieliszka, wiadomo, co w nim jest lub czego brakuje i trzeba zamówić. Kieliszki to nie zachody słońca, żeby je oglądać. No i już tak od tygodnia Mirosław siedział w knajpie, nie obserwując kieliszków i kufli. I właśnie w dzień siódmy szatan mu stworzył kobietę. Ona weszła do baru, a raczej jej szpilki, wydłużające nogi prawie pod żyrandol. I raczej też nie jej twarz weszła, lecz szminka, tusz i cień (zwłaszcza cień), może jeszcze puder. A za nią wszedł dżins, czyli jej mąż w dżinsowych spodniach, dżinsowej koszuli, dżinsowej kurtce, dżinsowych butach i dżinsowej bejsbolówce. W knajpie było tak tłoczno, że na stolikach nawet mucha by nie siadła, no chyba że w kuflu albo w popielniczce. Jedynie stolik Mirosława był dosyć pustawy, siedział z nim tylko jego kolega, też były dziennikarz, też nie wdający się w szczegóły krajobrazu ze szkła. Siedzi więc dwóch gryzipiórków, a tu nagle:
- Przepraszam, wolne?
Kuźwa, widzi kobita dwa kufle na stole, a nie sześć, więc co się głupio pyta? Chyba że podejrzewa nas o picie w sześciu z dwóch kufli, a tych czterech siedzących z nami chwilowo z nami nie siedzi, gdyż właśnie wyszli do kibla i nie wiadomo, co tam robią w kwartecie – podsumował pytanie mózg Mirosława, po czym zwerbalizował zaproszenie:
- Proszę, proszę, wolne jak najbardziej.
- Ja jestem Karolina, a to mój mąż, Marian.
- A wy chopy, jakij muzyki słuchocie? Bo jo lubjym hejwi metal” – odezwał się Marian. Pomińmy dalsze pogawędki o aktualnie panujących warunkach atmosferycznych, przejdźmy do kluczowej chwili wieczoru, w której za klucz robił kolega Mirosława. Bo gdy tenże kolega dyskutował z Marianem o wyższości Iron Maiden nad Van Halen, ręka Mirosława mogła niezauważalnie dryfować po udach Karoliny. Marian nawet nie widział, jak cudze ręce w tańcu obmacują mu dupę (nie jego dupę, lecz jego dupę Karolinę, a dokładnie dupę jego dupy), choć przecież nikt inny nie tańczył, bo to nie był lokal dla tańczących, chyba że w toalecie i raczej trochę bardziej w poziomie. Pogrążony w dyskusji mąż ominął też moment uzupełnienia pamięci telefonu żony. Następnego dnia zadzwoniła.
- Mam dwie godziny czasu, urwałam się z pracy, bądź tam, gdzie wczoraj.
 No i był, doczołgał się, dotarł Mirosław na spotkanie z Karoliną, w końcu nic lepszego do roboty nie miał, chyba że picie na kreskę czyli trwonienie majątku, którego nie posiadał, oraz trwonienie życia za pomocą trunku, dzięki któremu zapominał o trwonieniu majątku i życia. Postawiła mu browara, po czym zaproponowała wspólne wyjście do toalety, gdzie zdjęła majtki. Reszty opisywać nie trzeba. W końcu ktoś zaczął dobijać się do drzwi, lecz co tam, raz się żyje, potem gnije. To barman. Takiego nic nie zaskoczy, niejedno widział w tej toalecie, z niejednego pieca jadł hamburgery, a jednak troszkę mu brew się uniosła, troszkę usta mu się otworzyły i troszkę język zapomniał mu się w gębie. Bo przecież Karolina to pozorna dama, a nie jakaś wywłoka czy lafirynda, więc jak to możliwe, że uprawia seks w kiblu? Przecież nie jest nieletnią punkówą! W dodatku ma męża zazdrosnego jak sto bandytów. Życie może być takie kruche...
Następnego dnia Karolina znów urwała się z pracy. Tym razem spotkali się u Mirosława. Kupiła mu jogurt. Dostał po nim sraczki. Przez cały tydzień Karolina urywała się z pracy na dwie godziny i schemat się powtarzał (z małą korektą fizjologiczną – sraczka po jogurcie znikła).
Skoro Karolina z uśmiechem potrafiła zdradzać męża, to dlaczego Mirosław nie przewidział, że też będzie zdradzany z takim samym uśmiechem i z jeszcze większą łatwością? Jeśli jest się z kimś od paru dni, to zdrada jest jak bułka z masłem, raz-dwa między jednym uśmiechem a drugim wskakuje się do cudzego wyra, podczas gdy partner jest przekonany o wierności, a właściwie on nawet nie jest przekonany, bo przecież tematy wierności i zdrady w pierwszych dniach związku są tematami co najmniej absurdalnymi, niech je wałkują pary z wieloletnim stażem. Po dwunastu latach wspólnego życia z mężem Karolina zdradziła go z Mirosławem. Po dwunastu latach wierność żony obstawia się w ciemno albo też ma się wszystko, łącznie z wiernością, w nosie. Marian żony nie miał w nosie, a raczej swojego małżeństwa tam nie miał, bo kto by mu smażył kotlety? A jednak czujność stracił. Ale to nie tak, że jedno zdradzanie od razu leciało ku następnemu, że ledwo Marian zamontował poroże na swojej ścianie, to już do sklepu z porożami wchodził Mirosław. Po tygodniu znajomości Karolina zamieszkała u Mirosława i przez krótki czas wydawało się, że żyli długo i szczęśliwie. „Prujemy się jak dzikie króliki” - powiedziała Karolina koleżance, która z podziwem i zazdrością patrzyła na idealną parę – byli tak do siebie dobrani, że nawet włosy farbowali na ten sam kolor i nikomu do głowy by nie przyszło, że niebawem tylko ten czarny kolor włosów będzie ich łączyć.
Po tygodniu znajomości był Sylwester (nie człowiek, lecz rocznica związana z pełnym obiegiem Ziemi wokół Słońca, w którą na cześć astronomii – bo niby z jakiej innej okazji? – pije się szampana). Ziemia okrążyła Słońce i trzeba się schlać. Mąż Karoliny już z pracy wrócił schlany. A przecież mieli upić się wspólnie. W końcu nic tak nie jednoczy tradycyjnej polskiej rodziny jak wspólne pijaństwo i dzieci, a że dzieci nie posiadali, tym bardziej powinni byli skupić się na alkoholu. Karolina bez słowa wyszła z domu, kupiła szampana i pojechała do Mirosława. Jakże to? W Sylwestra? W taki przełomowy dzień? W najważniejszy dzień roku, kiedy ustala się wspólne postanowienia noworoczne, których i tak się nie realizuje? Przecież Marian już noworocznie postanowił, że Karolina będzie lepiej gotować i na każde skinienie przynosić mu w zębach piwo i zębami je otwierać. Bo ostatnio musiał się sporo nakrzyczeć, żeby dostać swojego browara. Przecież nie może marnować energii na głupie wrzaski, nie mówiąc o plaskaczach, liściach i sierpowych. Tego by jeszcze brakowało, żeby miał sińce na nadgarstkach od trzaskania żony. Tak więc wspólne noworoczne plany były już zapięte na ostatni guzik, a tu nagle taki numer. Trzeba było działać, i to jak najszybciej. Marian dzwonił i dzwonił, zawzięcie dyskutował z automatyczną sekretarką, próbował od niej wyciągnąć namiary na Karolinę, lecz sekretarka nieugięcie milczała na temat jej miejsca pobytu, a szczególnie milczała o tym, co ona robi i z kim. Marian jednak się nie poddawał, walczył o coś, co wydawało mu się, że jest jego teraz i na wieki, pisał wściekłe esemesy i groził Karolinie, że jak nie wróci przed północą, to w Nowy Rok użyje butelki od szampana. „Jak nie wrócisz przed północóm to ci butelke wsadzym do cipy aż ci dupom wylezie ty kurwo”. Następnego dnia Karolina przyszła po rzeczy. Odważnie weszła z obstawą, ze szwagrem, który byłby idealnym statystą w filmie o gorylach. Marian nie odważył się nawet spojrzeć w stronę butelki po szampanie. Przez skacowany łeb przeleciała mu myśl, że goryl mógł zostać poinformowany o jego zamiarach związanych z butelką i przestraszył się, że sam zostanie zmuszony do włożenia jej sobie w miejsce, w które wolałby niczego sobie nie wkładać. Odetchnął z ulgą, gdy goryl wziął pod pachę trzydzieści par butów Karoliny i wyszedł, by je zawieźć do Mirosława. Butelka grzecznie stała w kącie. Marian podszedł do niej i ucałował ją. Na dnie był spory łyk.
Żeby zmieścić trzydzieści par butów, Mirosław musiał opróżnić prawie całą szafę. Na śmietnik wyniósł między innymi stare rakietki do badmintona i kilka roczników „Magazynu Muzycznego”, a przecież kiedyś tak bardzo lubił grać w badmintona i czytać „Magazyn Muzyczny”. Nieświadomie usunął kawałek siebie, wpuszczając kawałek kogoś prawie zupełnie obcego. Przecież znali się dopiero od tygodnia. Przecież żyli w zupełnie innych światach, bo Mirosław raczej był domatorem, miał tylko dwie pary butów, a Karolina? Jak to jest mieć trzydzieści par butów? – zastanawiał się Mirosław. Ile trzeba się nachodzić, żeby je wychodzić? Nie wziął pod uwagę, że mogą wyjść same, po prostu wyjść z mody. Czy ktoś, kto posiada trzydzieści par butów chodzi piętnaście razy więcej od kogoś, kto posiada tylko dwie pary? Nie ulegało wątpliwości – Karolina była podróżniczką. Rzecz jasna Mirosław nie domyślał się, że chodzi o podróże seksualne, z którymi buty niewiele mają wspólnego. Zresztą, trzydzieści to tylko liczba, nie ma sensu się nad nią zastanawiać – matematyka nie leżała w obszarze zainteresowań Mirosława. Nie zwróciły więc jego uwagi inne liczby, takie jak czterdzieści torebek czy pięćdziesiąt szminek. Nie wiedział, że te liczby sumują się w rozrzutność i próżność. Reasumując: Mirosław pozbywał się z mieszkania kolejnych swoich rzeczy, żeby zrobić miejsce kolejnym rzeczom Karoliny. Było go coraz mniej, coraz mniej i coraz mniej, po prostu sobie znikał.
A potem był remont. Bo Karolina chciała mieć ściany sraczkowate, a tymczasem zastała trupiofioletowe. Mirosław lubił kolory trupie, zwłaszcza w odcieniach fioletu, zżył się ze swoimi ścianami, a tu nagle rewolucja. Dom nie może być narażony na działanie żywiołów czy innych złych duchów. Mirosław nawet nie wiedział, co to feng shui, więc jeśli chodzi o domowe ognisko, to nie znał się na nim ni w ząb. „Tu trzeba więcej życia wprowadzić, żółte ściany będą idealne”, stwierdziła Karolina i następnego dnia już kładli sraczkę na ściany. Do wieczora cała kawalerka była w sraczce, tylko łazienka została biała. Dywan Mirosława też nie był najwyższych lotów, no bo jak można mieć dywan w jednym kolorze? Następnego dnia już poruszali się po dywanie brązowo-kremowo-wiśniowo-zielonym.
Mirosław czasami się budził i myślał, że jest w jakimś hotelu albo innym obcym miejscu, które przed dwunastą będzie trzeba opuścić, oddać klucz w recepcji i wrócić do domu. Dopiero po chwili jakiś drobiazg zauważony w kącie pokoju uświadamiał mu, że jest u siebie. Przecierał wzrok, rozglądał się, nie wiedział, skąd się wziął w tym dziwnym miejscu, gdzie i z kim tak zapił, że nic nie pamięta, a potem nagle pstryk – oko zahaczało na przykład o stojak z płytami i już wiedział, co jest grane. Szedł do łazienki i po drodze uczył się przestrzeni. Dzień po dniu powtarzał ten sam materiał, a jednak nigdy nie zrozumiał niektórych przedmiotów, na przykład szklanej mydelniczki z pływającymi w niej plastikowymi rybkami, wiklinowego motyla wiszącego na ścianie czy biedronek – naklejek, które znalazły się na wszystkich kontaktach (chcesz włączyć światło, dotknij biedronki, prawie stonki, robaka). Jak już trochę nauczył się chodzić po swoim zaaranżowanym od nowa mieszkaniu, to zaraz znajdował coś, co skutecznie wprowadzało dezorientację. Na przykład wchodził do kuchni, a tam wiadomo – cała masa patelni, garnków i innych naczyń. Niektóre z nich wydawały mu się znajome (przynajmniej od kilku dni), ale zawsze znalazła się jakaś zagadka. A jeśli człowiek widzi zagadkę w kuchni, to śmiało może stwierdzić, że będzie jadł coś, czego dotychczas jeszcze nie jadł. Im dziwniejsze wydają się sprzęty kuchenne, tym bardziej wyrafinowana, a zarazem smaczna powinna być potrawa przyrządzona z ich użyciem. Wymyślne sprzęty kuchenne świadczą o wybitnych zdolnościach kulinarnych ich właściciela. Tak myślał Mirosław, ale się mylił. Jeśli dla Karoliny gotowanie było bułką z masłem, to tylko w sensie dosłownym. Karolina gotowała niechętnie, a jeśli już, to miernie. Zdecydowanie lepiej wychodziło jej zamawianie jedzenia na telefon. Głównym daniem Mirosława odtąd miała być pizza. Mirosław bardzo lubił pizzę, ale jeśli czegoś jest w nadmiarze, to wiadomo. Paw i zgrzytanie zębów.
Kiedy już mieszkanie Mirosława przeszło gruntowną zmianę wyglądu, przyszła kolej na ożywienie lokalu w postaci zwierząt domowych. Karolina posiadała dwa koty, które musiała zameldować u Mirosława, bo Marian był gotów wymeldować je po swojemu. Napisał o tym w esemesie: „Bier te koty stela, bo je uduszym i zrobiym z nich kotlety”. Może wiadomość ta nie była do końca wiarygodna, gdyż Marian nie wiedział, jak zrobić kotlety, a kotlety z kotów to już chyba wyższa półka, lecz Karolina nie pozostała obojętna na pogróżki męża. Poszła po koty ze szwagrem, choć okazało się, że mogła iść sama, gdyż Marian odpoczywał na podłodze i nie kontaktował. Był w zupełnie innej bajce. Jak wycięty z leżaka na Majorce. Być może śniły mu się palmy, drinki, słońce i dziewczęta w bikini. Takiego lepiej nie budzić, niech sobie leży w swoich kolorowych rzygach. Tylko dlaczego te rzygi jedzą koty? Oczywiście! W misce miały pusto, a w kuwecie pełno (jedna kupa wyglądała na ludzką). Dwa wystraszone biedactwa. Większy kot był czarnym, opasłym i flegmatycznym facetem. Gdyby umiał czytać, bez przerwy czytałby gazetę, siedząc w fotelu przed telewizorem, oglądałby mecze i pił piwo. Drugi kot był czarno-białą, szczupłą i ruchliwą dziewczynką; być może mogłaby coś osiągnąć w sporcie, w skokach lub w gimnastyce artystycznej. Już mamusia Karolina się wami zaopiekuje, nie bójcie się, wszystko będzie zgodnie z zasadami feng shui, zgodnie z ogniem domowego ogniska. Za rok was zabije, ale nie uprzedzajmy faktów.