W spirali
Cisza dotknęła sadów
Czerwień jabłka
ukrywa tajemnicę powrotów
W pętli czasu liście
zielenieją i opadają
Teraz tęczowieją
Zrywamy i sami
jesteśmy zrywani
Wszystko cuchnie banałem
Dziś rano (brulion)
Do późna czytałem Podsiadłę więc jeszcze we śnie odbijało się niezrównoważoną
gorzałą absurdem który nieoczekiwanie przywdziewa łagodny rytm
obudziłem się na kacu w przepoconej pościeli
tylko pochylone głowy drzew przywołujące wiatr śpiew drutów budziły niepokój
ptasich skrzydeł butwiejących liści bo pora już na zmianę przelot
początek nowego cyklu a ty stoisz w oknie wagonu
pytasz o adres ja strasznie wkurzony bo tamtego też pytałaś choć nie wiadomo
skąd się wziął więc macham tylko ręką odchodzę
i to machnięcie ręką twoje głodne usta brzuch jak z marmuru choć miękki i ciepły
to machnięcie pozostaną już na wieki albo przynajmniej do usranej śmierci dniem nocą
ze wskazaniem nocy kiedy obok równy oddech
baranki fal na rzece wzdłuż której biegam co rano by wycyganić od Boga kilka
gówien plus więc biegnę a z góry pikuje mewa jakby nawiała od Hitchcocka spóźniona
bo jej też nie powinno tu już być chwytam obiema rękami jej spojrzenie
z zaćmą pytajników
Armagedon
Zaraz za opłotkami
zaczyna się Dolina Jozafata
Wiedzione fujarką szczurołapa
po spękanej ziemi podążają zastępy
Ludzie jak zwykle niczego nieświadomi
niosą koszyki piknikowe tablety i smartfony
u handlarzy nabywają pamiątki z Dnia Sądu
Telewizja w transmisji na żywo
informuje o imprezach towarzyszących
i drobnych incydentach
Osobnym szlakiem zwierzęta
idą parami jak do arki
tyle że nadziei w duszach brak
W prochu przydrożnym Budda
Tłusta twarz cała drga
Zdruzgotany bo nie zdołał jeszcze
osiągnąć swej nirwany
Na drugim końcu doliny
Weles lamentuje nad Nawiami
szuka wnucząt weselnych
Tanatos niby dmucha w flet
ale mu nie wychodzi
dusi go histeryczny śmiech
Jahwe na samym przedzie
(nie zniósłby innych bogów przed sobą)
Trójkątna twarz zakłopotana
żal mu stworzenia
Ale cóż począć słowo się rzekło
a Piotr Opoka tak rozwiązał
I nikt nie ma tu nic do powiedzenia
Jadąc do Auschwitz
I.
Znów śniłem o niewierze
oddech tamtej jeszcze za granicą snu
Obok brzuch z dwoma tętnami
Wzdrygasz się na dotyk
albo na łomotanie do drzwi
II.
bezimienny synu twoim żywiołem
ciemna noc
strzeż się proroków
z wątrobą pod paznokciami
nad ranem ogłosisz śmierć poezji
w zakolach zdarzeń zakiełkuje wnuk
cudownie ocalony przed łyżeczkowaniem
nic dla niego poza bezsensem
przerzutni
zbłąkanym szrapnelem wybuchnie
w śliskim wnętrzu Niemki
jej krzyk Jesus nie do odróżnienia
od Gott mit uns
ale czy to ma jakieś znaczenie
noc o zapachu potu
powtórzy wszystkie pytania
odpowiedzią cisza
to nic
to kończy się czas
III.
Daremnie szukać w turkocie kół głosu Pana
na ścianie wagonu piszę łajnem
wiersz na pożegnanie
Rozmowa z wnukiem
Daremnie uczymy się słów
z wysokości trzech lat odgadujesz kolory
i zapach pytań
omijasz treść
czekając na połączenie
dla zabicia czasu robię remanent
podczas kiedy ciebie karmią
mułem Mississippi
kiedy w końcu siądziemy przy okrągłym stole
będziemy udawać że żadna z jego nóg
nie jest wieżą Babel
patrz
czy ten facet w bejsbolówce
który niestrudzenie błogosławi
ubogim w duchu
to nie sam Jezus