Proza

Tomasz Kozłowski
Tomasz Kozłowski


High speed spleen

Z dzieciństwa dobrze pamiętam jedno, w zasadzie zostało mi tak do dziś: uwielbiałem śledzić powolne procesy, wszystko jedno jakie. Nie wiem nawet, skąd, kiedy pojawiło się we mnie takie, osobliwe dość jak na dziecko, pragnienie. Na ogół dzieci lubią przyglądać się czemuś, co zmienia się w sposób zauważalny, a nawet szybki. Po prostu: lubią, gdy coś się dzieje. Starsi zresztą również. Tak wielu kocha gapić się w kalejdoskop. W gruncie rzeczy to logiczne.
Ja jednak, od kiedy tylko pamiętam, lubiłem przyglądać się rzeczom w o wiele szerszym horyzoncie czasowym. Mogły być praktycznie niezmienne, nieruchome, całkowicie statyczne, wystarczyła mi świadomość, że jakaś w miarę zauważalna zmiana kiedyś, nieważne kiedy, nastąpi, jako że w tle, nieustannie, coś zachodzi. Lubiłem na przykład patrzeć, choć to działo się jeszcze dość szybko, jak zamarza woda. Wkładałem do lodówki napełniony plastikowy pojemnik i co pewien czas zaglądałem do zamrażalnika. Gdy po dwóch kwadransach widziałem, że na powierzchni tworzy się już lodowa skorupka, byłem bardzo tym faktem przejęty. Żałowałem, że w zamrażalniku nie ma żadnej szybki czy okienka, tak bardzo chciałem przyglądać się temu wszystkiemu na bieżąco.
Ale to oczywiście nie wszystko. Lubiłem oglądać w telewizji żmudne i precyzyjne zajęcia. Modelarzy, zegarmistrzów albo rzeźbiarzy. Szczególnie przy tych ostatnich – gdy widziałem kamienne bloki, niezdarne i wielkie, które artysta obrabiał miesiącami – było to dla mnie absolutnie fascynujące.
Na wycieczce do Włoch stałem się czymś na kształt maskotki turnusu, gdy niemal rozbeczałem się, kiedy musieliśmy wracać spod Krzywej Wieży w Pizie. Byłem nawet dość apatyczny i znudzony, w upalnym otępieniu wcinałem lody aż do chwili, gdy przewodnik napomknął, że budynek przechyla się o jeden milimetr rocznie. To wystarczyło, wszyscy poszli zwiedzać budowlę od środka, a ja mogłem gapić się na nią z zewnątrz godzinami, jak zaklęty. Obchodziłem, dotykałem, oglądałem z bardzo bliska, praktycznie szorując nosem po tynkach, każdy jej fragment, w nadziei, że dostrzegę gdzieś znamiona nieskończonej powolności.
Podobną ekstazę przeżywałem w jaskiniach, patrząc na stalaktyty. Nasłuchiwałem kapania wody i gdy w oddali usłyszałem jakąś samotną kroplę, od razu myślałem, że właśnie geologiczny zegar wydał z siebie ciche tyknięcie i kilka atomów na wieki zmieniło położenie. Dotykałem czubkami palców końcówek skalnych sopli i myślałem o czasie, który był w nich zamknięty, w ich przekroju, jak skamieniały korzeń zęba ziemi.
Latami hodowałem bursztyny. Na leśnych spacerach z dziadkiem scyzorykiem kaleczyłem sosny, by przyjść w to samo miejsce po kilku dniach i oderwać usychającą, nagromadzoną żywicę. Brałem ją do domu i wrzucałem do słoika wypełnionego posoloną wodą – miało być jak w morzu – by mogła zacząć kamienieć i zamieniać się w skarb.
Już będąc nastolatkiem natknąłem się na informacje o Johnie Mainstonie i jego „eksperymencie kropli paku”. To doświadczenie zapisało się wielkimi literami w Księdze Guinnessa jako najdłuższy eksperyment laboratoryjny w historii. Polegał mniej więcej na tym, by udowodnić, że jakaś piekielnie twarda gruda, na pierwszy rzut oka podobna do asfaltu, to w gruncie rzeczy cholernie gęsta ciecz. Wystarczy lejek i dość dużo czasu, by uformowała się kropla, która w końcu spadnie. Krople kapały mniej więcej co dziesięć lat i można było to zjawisko podglądać na bieżąco za pośrednictwem trzech kamer w internecie. Czułem, że to coś dla mnie. A gdy jeszcze dowiedziałem się, że wraz ze mną, w milczeniu, wszystkiemu daje świadectwo liczne grono internautów, poczułem się jak wśród braci. To było moje pierwsze doświadczenie wspólnoty z grupą odniesienia.  
Pociągała mnie geologia. Skały i historie w nich zapisane. W sumie nie wiem, czemu studiowałem antropologię.
Część I
Społeczeństwo letargu

1
Ze starych, skrzeczących głośników zainstalowanych w jej mieszkaniu, a w zasadzie w jej pokoju, sączył się jakiś nieznany mi cover „Angie” Rolling Stonesów. Nie mogłem skojarzyć wokalistki, jeszcze kilkanaście lat wcześniej podejrzewałbym późną Christinę Aguilerę, ale nie dziś. Wykonanie było słabe, pretensjonalne, co utrudniało skupienie się na moim świeżo zamówionym fellatio. Okna wynajmowanej przez Soledad podupadającej kanciapy otwarte były na przestrzał, ogarniał nas spokojny przeciąg. O upale, który zalewał tego lata Teneryfę, można było przez kilka chwil zapomnieć. Stałem przy wymiętym łóżku, patrzyłem z góry na jej czarną czuprynę, niemal afro, kołyszącą się rytmicznie, a potem spoglądałem za okno, na panoramę Puerto de la Cruz, i na ocean.
Minęło już pół godziny, ale nie myślałem o tym szczególnie, czułem się, jakbym zostawiał za sobą połowę życia. Kolejny męczący rok przechodził do historii. Teraz była tylko cisza gorącego wiatru omiatającego otwarte, drewniane okiennice, szum nieustającego handlu w dole i przyjemny ciężar w głowie – wino, którym popiłem kilka tapas. Tego popołudnia wybrałem skromniejszy posiłek zamiast wystawnego obiadu w moim hotelu o idiotycznej nazwie, której nigdy już sobie nie przypomnę. Soledad poruszała się nieśpiesznie. Dotykała mnie samym końcem języka. Z nocnego stolika podniosłem i zapaliłem przygotowanego zawczasu skręta.
Marihuana rozluźniła mnie jeszcze bardziej. Myślałem o tym, ile zostało mi czasu. Do wyjazdu raptem trzy dni, a ja nie zobaczyłem praktycznie nic, nie licząc wdzięcznej, napuchniętej turystami promenady. Byłbym zapomniał: przejechałem się do pobliskiego parku zoologicznego, w którym papugi przelatywały blisko mojej oszołomionej głowy, a rekiny sunęły ospale jak zwłoki nad przezroczystym sufitem. Ludzie z mojego turnusu wiwatowali, czułem się jak skończony debil. Minęło prawie ćwierć wieku, odkąd wstąpiliśmy do Unii, od kilkunastu lat jeżdżę wszędzie sam, więc zdążyłem się już przyzwyczaić do tego stanu.
Aczkolwiek w tej chwili, dzięki zdolnościom Soledad, czułem się jak triumfator. Specjaliści mogliby orzec, że jest to zgodne ze współczesną filozofią marki.
Epizod z zoo był tuż po przyjeździe. Następnego dnia poszedłem kupić trochę zioła u miejscowych. Nie było to trudne zadanie. Niewysoki, drobnokościsty małoletni handlarz, chowając do kieszeni utarg, spytał łamanym anglopodobnym pidżynem, czy nie szukam dziwki. Do tej chwili sądziłem, że nie szukałem. Mój umysł mimo wszystko potrafi mi wciąż spłatać małego figla, nie opierałem się, gdy usłyszałem coś na kształt „I show you”. Może byłem spragniony każdego innego języka, innego towarzystwa, poza polskim? Wprowadził mnie w pobliską uliczkę, zaledwie dwie przecznice od przyjaznego rodzinom deptaka. Z dala od poświaty cowieczornej fiesty, w zacienionym wąwozie wąskich kamieniczek, poprzetykanym balkonami i praniem, stało kilka pociągłych sylwetek. Od razu przykuła moją uwagę, była najdrobniejsza. Pomyślałem automatycznie, że pewnie jest też najmłodsza, ale nie udało mi się tego później potwierdzić, było mi to zresztą najzupełniej obojętne.
– Soledad – zakomunikował diler.
Pokładałem w niej nadzieję. Mój starzejący się fiut też pokładał w niej nadzieję. Gdyby było to możliwe, nosiłby odleżyny.
Od tego wieczora parokrotnie gościłem u niej w mieszkaniu. Wynajmowała je razem z inną dziwką, na spółkę. Musiało tu być bardzo tanio. Soledad nie miała pojęcia o jakiejkolwiek formie lingua franca. Znała kilkanaście kluczowych terminów i komend. One opisywały cały jej algorytm. Mój zresztą też. Byliśmy stuprocentowo kompatybilni.
– You come tomorrow? – pytała. – Come tomorrow.
I tak to, w największym skrócie, wyglądało.
Chwilami wydawało mi się, że i jej jest dobrze. Wczoraj, przykładowo, przeleżałem z nią pół nocy.
– No next clients tonight – powiedziała po zaliczonym numerku. Legliśmy na jej łóżku i piliśmy schłodzone wino, karmiąc się kozim serem, miodem i oliwkami, które przyniosłem w torbie; wszystko praktycznie bez jednego słowa. Za całą rozmowę starczało nam tło zza ściany pokoju – jej koleżanka jeszcze nie kończyła dnia pracy – i odległa, dudniąca muzyka dyskotek. Leżeliśmy tak w zupełnej ciemności. To było całkowicie instynktowne. Wypaliliśmy po joincie, ledwo zwalczyłem gęstniejący nad moim czołem sen.
Sądziłem wtedy, że jestem szczęśliwy, ale oszołomienie w końcu mijało i docierało do mnie, że ostatecznie nie ma nadziei na jakąś pokrętną formę regeneracji. Byłem zbyt mocno wrośnięty w swoją rolę, by cokolwiek mogło mnie czy to nadmiernie wyczerpywać, czy też znowu wystarczająco odświeżyć. Nie potrzebowałem odpoczynku, by dalej robić swoje. Mój schemat tego nie przewidywał. Czułem permanentne zmęczenie, ale byłem już z nim zżyty. Rzadko mnie to złościło. Chwilowy spokój z Soledad był jak przyjemne przedpiekle: to wszystko zmierzało do nieuchronnego końca.
A teraz, jakby w odpowiedzi na te rozmyślania – łagodnie przyśpieszyła. Przyjemność zwiększała się, ale wciąż jeszcze ją kontrolowaliśmy. Patrzyłem przez okno, wyobrażałem sobie, że jestem skazańcem, a to moja ostatnia minuta. Na balkonie budynku po przeciwnej stronie siedział w wózku jakiś dziadek, zauważyłem, że mi się przygląda. Pozdrowił mnie ruchem dłoni, nie mógł widzieć Soledad, ale pewnie dobrze wiedział, że moja mała uwija się dzielnie tam w dole. Uśmiechnąłem się do niego. Odczuwałem ogólną wdzięczność. Obciągnęła mi z połykiem, czule, porządnie, z użyciem rąk, nie na odwal się, bez zbędnego łapania mnie z nudów za dupę (albo raczej opierania się o nią, czego nie lubię).
– Żałuję, że nie mam przy sobie więcej forsy – powiedziałem, chyba z nadzieją, że da mi jakiś rabat. I dała.
– Już – wymamrotała (choć w zasadzie było to chyba „OK”), jakbym nie zauważył, i wzięła za całość 15 euro.
– Come tomorrow.
Pokazałem na zegarek, miałem jeszcze 20 minut, i podałem jej dopalającego się jointa. Koniec, obojętnie jaki, jakby mnie nie dotyczył.

(…) „The Dawn…” obnażył – przynajmniej takie było pierwsze wrażenie – pustkę wartości pozycjonujących: na szczęście jednostek nie miały wpływu poziom zarobków, metraż mieszkania, a nawet atrakcyjność partnera seksualnego (wpływ miało samo posiadanie pracy, przynajmniej w społeczeństwach zachodnich, oraz – w zasadzie zawsze – zaspokojenie Maslowowskich potrzeb podstawowych). (…)

2
Gdy ma się już te czterdzieści siedem lat, całodzienny maraton zajęć z niestacjonarnymi potrafi dawać w kość. Zwłaszcza, gdy prowadzi się takie zajęcia (nudnawy kanon pedagogiczny, monotonne fakultety) z takimi studentami (trzeci albo i czwarty sort; ludzie, których nie chciano nigdzie do chwili, w której zaczęli za swą edukację płacić pieniędzmi swoich starych). Pracuję w miejscu, w którym takie pomyje przyjmuje się z otwartymi ramionami, hołubi i za cholerę nie wypuszcza.
Dziś miałem zajęcia ze wstępu do pedagogiki (od ósmej rano do dziewiątej czterdzieści pięć), potem antropologia edukacji (dziesiąta – jedenasta czterdzieści pięć), od południa współczesne problemy pedagogiki społecznej (do piętnastej trzydzieści), a potem, do końca, filozofia i socjologia edukacji. Skończyłem coś koło dwudziestej, nie pamiętam dokładnie, znowu będą dzwonić z planowania z pytaniem, czy system aby nie przez pomyłkę odnotował wcześniejsze wyjście. Chyba wyszedłem przed czasem, ale niedużo, dlatego da się to wytłumaczyć, zwłaszcza, jeśli pracuje się w tym miejscu już piętnaście długich lat. Należę do pierwszej gwardii, elitarnej grupki zdystansowanych obserwatorów kadrowych rotacji, i cieszę się w związku z tym względną estymą, co w praktyce oznacza, że takie delikatne sprawy jak nieplanowe wyjście załatwia się ze mną grzecznie, a nie z pozycji egzekutora. Zapracowałem sobie na to i teraz odcinam kupony.
Odczuwam zmęczenie. Jest pierwsza połowa listopada, rok akademicki 2027/28 nawet dobrze nie wystartował (to dopiero drugi zjazd!), a ja już myślę z rozmarzeniem o zimowej sesji, kiedy – najpewniej – gdy już wszystkich przeegzaminuję, zwinę dupę w troki i wyskoczę gdzieś na narty. Byłem wykończony już w chwili, gdy rano odebrałem klucz do sali z portierni. A teraz dzień już się kończy, jeszcze kilka minut i przekręcę kluczyk w samochodzie, włączę Trójkę, pojadę do domu.
A więc, jestem zmęczony. Wakacje nie przyniosły mi żadnej ulgi, żadnego odpoczynku, żadnego, jak to się teraz mówi, resetu. „Jak urlop, dziekanie?” „O wiele za krótki”, uśmiecham się półgębkiem, ale nawet nie silę na dowcip. Panie z dziekanatu ze zrozumieniem kiwają głowami, choć dobrze wiem, czuję, że akurat im udało się jakimś cudem zresetować: szczebioczą ze zdwojoną mocą, zasuwają z tymi kawami z socjalnego, zagajają się wszystkie i nawzajem na temat resztek swojej opalenizny, i dobrze, w pewnym sensie im zazdroszczę. „Aby do lata”. Osobiście nie miałbym nic przeciwko, gdybyśmy mieli zabrać się z raz, dwa razy, jakąś większą grupą, pod warunkiem, że nie oznaczałoby to konieczności spędzania ze sobą stu procent czasu. Nie mówię o innych pracownikach.
Wspominam wyjazd na Teneryfę i nie mogę dogrzebać się bardziej składnych, pozytywnych w jakimś sensie wspomnień. Pamiętam, że chodziłem na dziwki, pamiętam, jak targowałem się z handlarzami trawą, pamiętam, jak co nieco czytałem. Ale to jakieś żałosne strzępy, nieodróżnialne zupełnie od tego, co fundowałem sobie w czasie urlopów od jakichś... piętnastu lat? Czy zacząłem ten rytuał wraz z rozpoczęciem pracy dla Wyższej Uczelni Pedagogiki i Polityki Społecznej? Czy Anka była jeszcze wtedy ze mną, czy byliśmy w separacji, a może już byłem po rozwodzie? Hmm.
Pamiętam, że wspominałem ją również podczas wieczorów z Soledad, zwłaszcza podczas stawiania mi gały. Usiłowałem dotrzeć pamięcią do chwili, kiedy Anka robiła mi tak po raz pierwszy. W tym czasie była jeszcze żoną tamtego faceta, Marka, nawet nieźle go znałem, w końcu byliśmy dawniej na jednym roku. Soledad uwijała się tam, na dole, a ja wspominałem czas, kiedy z Anką szliśmy przez jakiś park, ze dwadzieścia lat temu, w środku nocy, po jakimś spotkaniu autorskim, czy koncercie, nie pamiętam. Drobny raut na cześć jakiegoś tam artysty nieco się przedłużył, a ponieważ Marek patologicznie się upijał nawet jedną pięćdziesiątką, odwieźli go do domu wcześniej. No i zostałem z nią, była zła na niego, pamiętam to jak dziś, a ponieważ nam, mnie i jej, już od dłuższego czasu dobrze się razem gadało (wiadomo, co to oznacza między facetami a kobietami) efekt miał ogólnie zdwojoną moc. Najpierw pocałowała mnie, nie powiem, żebym nie był zaskoczony, byłem, choć myślałem o tym od kilku tygodni, po prostu nie sądziłem, że tak stanie się już teraz, a potem chwyciła mnie oburącz za pasek i cicho spytała: „Chcesz?” „Anka, zdecydowanie nie umiesz pić” – starałem się żartować. „Chceesz” – uśmiechnęła się i zanim zdążyłem pomyśleć, była już na dole, ale przez mój stres miała nieco więcej roboty niż Soledad w wakacje.
Przez kilka tygodni od tamtej chwili trwał ten nasz przezroczysty dla otoczenia romans. Marek dużo jeździł po Polsce (sprzedawał leki, zupełnie się rozminął z kierunkiem studiów), a ja wtedy, zaraz po zajęciach na WUPiPS, jechałem prosto do niej, na ogół z jakimś żarciem, bo zostawałem wtedy na noc.
Ale to było kiedyś. Właśnie kończę zajęcia i myślę, że dziś jest już inaczej i wcześniejszą małżeńską sielankę zastępuje podstarzałe seksualne fiasko. Obserwuję je bezsilnie, ale z pewnym spokojem: eksperci wskazują, że im głębiej w wiek, tym bardziej zauważalny jest wpływ genów, ekspresja materiału biologicznego powoli wypiera wpływ kultury. Można zatem przyjąć, że jest to w granicach normy.
W pracy towarzyszy mi od jakiegoś czasu świadomość zjechania na boczny tor. Patrzę na pakujące plecaki przedstawicielki generacji wstępującej i dociera do mnie, że jestem cichym świadkiem ponownego różnicowania się matrymonialnego rynku, obserwuję procesy doboru, ich przemiany, ale i ich przewidywalność. I co oczywiste, ich niedoskonałości. Na przestrzeni iluś tam lat miałem okazję podziwiać nieubłaganą konsekwencję form naszego wąskiego wachlarza zachowań. Ostatecznie jest jak było, jest po staremu. Antropolog kultury, od czasu do czasu, powinien jeszcze potrafić się nad tym zadumać. Wnioski są jednak banalne: koledzy po fachu są zupełnie bezsilni wobec ograniczeń swojej natury. To nawet wzruszające. Moje przekwitłe koleżanki milczą, praktycznie wszystkie. Po prostu milczą.
Parę tygodni temu mieliśmy rozpoczęcie roku, co oznaczało ponowną konieczność przyodziania się w powłóczyste pluszowe ciuchy i odstawienia teatru służącego ustanowieniu porządku dziobania, a dokładniej – jego pozorów. Podniosły nastrój chwili po raz kolejny stawał się jednak listkiem figowym dla rytuału starszyzny polegającego na obczajaniu narybku. Togi, obficie układające się między kolanami siedzących członków wysokiego senatu skrywały zazdrośnie – tak sobie wyobrażałem – jedno wielkie, gremialne marszczenie, które nie ustawało nawet przy dźwiękach „Gaudeamus”.
Kilka dni temu inny dziekan wspomniał, niby od niechcenia, że właśnie przelustrował swój rocznik i „jest nadzieja”. Owo „jest nadzieja” przekonało mnie już nieodwołalnie, że w tym wieku chodzi o coś innego, niż wydawało mi się wiele lat temu. Jeszcze gdy robiłem doktorat, patrzyłem na różne snujące się korytarzami siwe pierdy, o których chodziły ploty, że podbudowują sobie ego romansując ze studentkami. Po dwóch dekadach z okładem wiem, że tak nie jest. Nikt tu się nie pozycjonuje, chodzi po prostu o zwykłą konieczność. Z biegiem lat behawior samca – mimo kulturowych obostrzeń – zmierza ku umiarkowanej poligamii. Kwestia mody, osobistej marki, fejmu – nie ma tu wielkiej wagi. Zwłaszcza, że nie ma za bardzo w czym przebierać.
Na poprzednim zjeździe objaśniałem warunki zaliczenia. Mówię więc o tematyce prac oraz o terminie. Jedna pizda w bluzie przedstawiającej zasmuconą psią mordę podnosi rękę i pyta, czy potem te prace trzeba mi przesłać. Nie wytrzymałem i odpowiedziałem jej, że nie trzeba, bo wszystkiego sam się domyślę i że od zawsze tak robię. Cała sala rży, a ona wybałusza gały i naburmuszona ostatecznie się zamyka. Udaję, że łagodnieję i uśmiecham się jak dobry tata. Nie mam pomysłu, czym tu sobie niby retuszować ego, mimo że dupę rzeczywiście miała nie z tej ziemi. Naprawdę. Krótko mówiąc, jest to jakiś standard. Pocieszające jest, że w ostatnich latach nie obniżył się on znacząco. Nie mam jeszcze pewności, o czym to może świadczyć.
A teraz wymęczona dzieciarnia, w pokaźnej dość liczbie, wychodzi z sali. Sunie leniwie jak kry na rzece po długiej zimie. Ale zima dopiero ma nadejść. „Nabór był udany” – pamiętam, że tymi słowy rektor rozpoczął pierwsze po wakacjach kolegium. Zabrzmiało to wtedy, jakbyśmy rozpoczynali dożynki – po prostu wypadałoby poczynić dzięki. Jest w tym jakaś logika, bo chwilę przed urlopem ostatnie resztki sił wyssały ze mnie kwestie marketingowe. Cykl wchodzi w kolejną fazę. Pomyślałem, że na starość zostanę sprzedawcą, no, może szefem sprzedawców. Nieodwracalna sprawiedliwość dziejowa podnosiła łeb, czułem to, choć szczegóły procesu pozostawały dla mnie bliżej nieodgadnione. Słuchając tamtego dnia rektora, a po nim szefów poszczególnych działów administracji, zastanawiałem się czy jest możliwe jeszcze kiedyś spotkać Soledad. Przyszła mi nawet do głowy dziwna myśl, że gdyby stworzyć płytotekę cipek, jej można by znaleźć pod zakładką z kawałkami Ennio Morricone.

(…) Funkcjonowanie małych grup w ekosystemie Marsa nie odbiegało od przewidzianego standardu – ludzie tworzyli niewielkie klastry silnie się wspierające i współpracujące, zwykłe grupy towarzyskie. Małżeństwa homo- i heteroseksualne były również obowiązującym fundamentem. Pojawiały się – nie częściej, nie rzadziej – zdrady. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie, z punktu widzenia obserwatorów zewnętrznych, przewidywalnie, wręcz nudno. (…)

3
To, że wyobrażałem sobie wieczory z Anną, podczas gdy tamta mała robiła mi loda, nie świadczy jeszcze, że podświadomie tęsknię za moją eks, czy coś w tym stylu. Nie tęsknię. Rozstaliśmy się w sposób bardzo... logiczny. Powiedzieć, że pewnego dnia oboje doszliśmy do wniosku, że już dość, wystarczy, że – jak mawiają – żar wygasł i że należy zakończyć związek – nie byłoby przesadą. W rzeczywistości rozstanie zajęło nam – od chwili zaproponowania pod rozwagę – dwa albo trzy dni. Tak więc, powtarzam, nie tęsknię za nią.
Tęsknię do tamtych lat, do bycia w młodszym wieku. Czuję się staro. Nie wiem już, co jest bardziej żenujące. Na rozpamiętywaniu dawnych lat mija mi zresztą sporo czasu. Rozwiedliśmy się bez zbędnych uniesień, egzaltacji i prania brudów. Ma to swoje plusy i minusy. Nie było zdrad ani scen zazdrości (choć nie jestem pewien, czy Anka mnie nie zdradzała; nie, żebym ją podejrzewał, po prostu będąc na jej miejscu zdradzałbym takiego gościa, jak ja), nie wyrywaliśmy też sobie mebli, sprzętu AGD czy części biblioteki. O dziwo, bardzo zgodnie podzieliliśmy się wszystkim.
Otoczenie prawie nam gratulowało „takiej kultury”, zwłaszcza, że część naszych przyjaciół już dawno była po rozwodach lub w trakcie, i wyglądało to u wszystkich bardzo, bardzo źle. Z grubsza nam to wyszło, ale nie obyło się bez drobnych niedociągnięć. Do dziś na moich regałach zalega trochę książek, które powinna była wziąć, brakuje mi zaś tych, które jeszcze przed ślubem były moje. Tak samo z płytami czy innymi drobiazgami. Zresztą, do dzisiaj wpadamy do siebie z jedną, czy dwiema rzeczami, „które są twoje, a ja ich nie potrzebuję”. Jest naszą tajemnicą poliszynela, że po tylu latach z zamkniętymi oczami potrafilibyśmy wskazać na wszystkie rzeczy do ponownej wymiany, załatwić wszystko od razu, ale nie czynimy tego, wybieramy system ratalny, nie przyznając się do rzeczywistych powodów sporadycznego widywania się przy takich śmiesznych w sumie okazjach. Jak przystało na kulturalnych ludzi, jesteśmy dla siebie życzliwi, grzecznie neutralni. Wypijamy herbatę, pakujemy-chowamy-odkładamy na półkę drobiazg, o który chodziło, i żegnamy się.
Anka jest teraz z kimś, ale nigdy o tym nie gadamy, przynajmniej dotychczas, próbowaliśmy raptem raz, w sumie nie wiem po co, szybko okazało się, że taka rozmowa nie ma najmniejszego sensu. Nie jestem „takim” byłym, cokolwiek to może oznaczać. Ze strzępków informacji, jakie wtedy wymienialiśmy, wynikało, że związała się z facetem w stylu współczesnego dandysa. Ekstrawertyk. Totalna opozycja do mnie. Kiedyś nawet widziałem ich razem, ze trzy lata temu, faktycznie, nawet barwna postać, z takich co to noszą pod kołnierzem kolorowy ascot, koniecznie z jakimś kamieniem czy innym świecidełkiem, owijają się szalem, eksploatują butonierki i tak dalej. Lekko łysiejący, resztka owłosienia i zarostu nieco przydługa. Tak jak mówiłem, ekstrawertyk. Wtedy sprawili na mnie wrażenie... „szczęśliwych” to może za duże słowo... zajętych, bardzo zajętych rozmową. Zdecydowanie byli w jakimś amoku wymiany argumentów, bez złości, przy dużym zaangażowaniu. Widziałem ich w nocnym autobusie, czy w tramwaju. Sądzę, że było to chyba zaraz po kolacji, na którą zaprosiłem członków swojej katedry z okazji uzyskania habilitacji. Wracałem właśnie, nieco podpity, a oni cały czas, nawet gestykulując, trzymali się za ręce, jakby nieświadomi. Nie widzieli mnie, ale było mi to zupełnie obojętne.
Patrzyłem na nich wtedy, jadąc gdzieś z centrum i zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że byliśmy z Anką ze sobą tak długo. Ten podstarzały młodzieniec w niczym mnie nie przypominał. Żywy, sypiący puentami, rozbabrany, w drugiej ręce trzymał jakiś fast food i pałaszował go w przerwach od swoich wywodów, gdy Anka zabierała głos. Wykwintny, lekko zniewieściały, choć sympatyczny, a jednocześnie na swój sposób gburowaty. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby był od czegoś uzależniony. Zrozumiałem, że bardziej przypominał jej Marka, mojego poprzednika, i dotarło do mnie, że może byłem kimś w rodzaju przydługiego (choć potrzebnego) przerywnika od tej bohemy, którą lubiła się otaczać. Może doszła do wniosku, że potrzebuje kilku lat spokojnej nudy – i ja jej to dałem. Teraz na nowo wróciła do tego tańca życia, a ja, gdzieś na bocznicy, podpierałem ściany, aczkolwiek sytuacja ta nie przeszkadzała mi. Nawet jeśli mój trop był słuszny, nie przestawało mnie dziwić, że tyle ze sobą wytrzymaliśmy. W dodatku nie dochowawszy się żadnego dziecka, żadnego spoiwa, czegoś w tym stylu.
Potrafiła zadzwonić, żebym podjechał zmienić jej koło, gdy złapała gumę sto kilometrów od domu. Jedna z tych nudnych rzeczy, których nie robił tamten. Zresztą chyba miał na imię Mirek (ale zawsze, z tego co pamiętam, mówiła o nim per Miro albo nawet Mir). Nie to, żeby Mira jakoś szczególnie to upadlało, bez sensu, on się po prostu nigdy czymś takim nie zajmował, nie znał się. Było to poza jest horyzontem. Równie dobrze mogłaby poprosić o pomoc na przykład cocker spaniela.
Tymczasem zajechałem niemal pod dom. Jest niedziela wieczór i w końcu dociera do mnie, że przez cały ten zabiegany wokół zajęć weekend nie przygotowałem sobie ani dekagrama jakiejś sensownej kolacji. Szczęśliwie, niedaleko domu mam supermarket. Kupuję w nim zupkę chińską i paczkę parówek. W domu dosypuję do zacnej mieszanki trochę tartego sera, wrzucam łyżkę koncentratu pomidorowego, dokrawam pajdę chleba i mogę udawać, że jem suty posiłek, kontemplując przy tym dawne studenckie wieczory. Na zewnątrz jest coraz zimniej, domyka się kolejny, nieszczególny sezon.
Wsuwam tego vifona, wściekle, jak głodny pies, bez krztyny przyjemności. Jest już po 21:00, pieprzyć to. Koniec weekendu w telewizji, w dodatku o tej porze, nie zwiastuje niczego dobrego. Śniło mi się kiedyś, że byłem w jednym z tych głupich programów, gdzie goście rozmawiają z jakimś znanym celebryckim dziennikarzem, a może był to teleturniej, w każdym razie, to było coś strasznego. Na szczęście wyrwał mnie z tego snu tępy ból fiuta, na którym leżałem, a który od parcia pęcherza naprężył się jak trzonek od siekierki.
Rozpacz tego obrazka jest pozorna, a przynajmniej nie jest ona tylko moim udziałem. Z kuluarowych rozmów wiem, że ma tak większość facetów (mówimy o pracownikach naukowych) w moim wieku, wielu nawet żonatych. To sprawia, że mogę myśleć, że statystycznie wypadam na tym tle lepiej. Mam identyczny rezultat na wyjściu, choć kosztuje mnie to dużo mniej stresu, frustracji i innych andro-meno-pauzalnych nieporozumień, a te – jak wiadomo – kosztują ludzi na ogół masę energii. Też mnie to dopada, o tak, nawet często, o ile jednak takie doły tłumaczę sobie (oczywiście przez pryzmat społecznych oczekiwań względem takich jak ja) samotnością, o tyle tamci – sparowani – obwiniają o to samo siebie nawzajem. Wszyscy się mylimy, oczywiście, co do przyczyn, ostatecznie chodzi przecież tylko o chemię, ale z dwojga złego wolę moją błędną perspektywę, aniżeli ich.
Zresztą, tak naprawdę samotny jestem dopiero od jakichś dwóch miesięcy, kiedy zdechł Bazyl, mój jamnik. Skurczybyk nie był jeszcze taki stary, ale dostał raka mózgu i kompletnie mu odbiło. Srał pod siebie i miał napady totalnej agresji. Ostatnie tygodnie, zanim podjąłem trudną decyzję o uśpieniu, były makabryczne. Na własne życzenie niemal amputowałem sobie resztkę miłych wspomnień o tym psie. Nie pamiętam prawie nic fajnego, pozostał za to jakiś wstręt, jakiś strach i litość. I pamięć o bólu pogryzionych palców.
Mimo to chciałbym mieć jeszcze jakiegoś zwierzaka, może nie psa, żółwia też nie. Myślałem o patyczakach albo rybkach, choć świadomość, że skrzelami filtrują własne szczyny... nie, to nawet zabawne. Może zdecyduję się właśnie na rybki. Znajomi polecali mi kota, twierdzą, że kot by mnie uspokoił. Pomijając fakt, że wcale nie jestem niespokojny, znerwicowany, czy co tam jeszcze, nie mógłbym mieć kota, nie chcę być przez paręnaście następnych lat lokajem jakiegoś darmozjada. Koty to skończone chuje, które przez całą historię wspólnego bytowania miały wszystko w dupie. Zawsze tak uważałem i tak uważam dalej. Wystarczy mi, że pracuję z podobnymi ludźmi.
Ponieważ całą niedzielę spędziłem na uczelni, poniedziałek będę mieć wolny, wmawiam sobie, że to na pracę umysłową i tak z reguły rozpowiadam w firmie. A skoro mam wolne – mogę do późna czytać i późno wstać. Niestety entuzjazm szybko we mnie opada. Od kilkunastu miesięcy, a może trwa to jeszcze dłużej, nie mogę się przemóc do takich form „rozrywki”. Moja umysłowa praca zalicza rozległą mieliznę i ani dzisiejszy wieczór, ani jutrzejszy wolny dzień tego nie zmienią. Wiem to doskonale.
Mój dziekański dodatek do pensji jest jak przyzwoite stypendium naukowe, a niż demograficzny powoduje, że moja aktywność dydaktyczna rozdysponowywana jest głównie pomiędzy weekendy, teoretycznie mam zatem dużo czasu w dni powszednie. Warunki z grubsza wymarzone. A mimo to – nic. Kasa, którą otrzymuję, ale także brak dziecka, bliższej rodziny a nawet nieszczególnie wygórowane potrzeby konsumenckie powodują, że znaczne sumy przeznaczam na książki, mogę sobie na to pozwolić. Co najmniej jedno popołudnie w tygodniu spędzam w księgarni i zostawiam ją, wychodząc z kilkoma pozycjami pod pachą, na ogół po to, by zaraz po przyjściu do domu odłożyć je na półkę.
Przynajmniej mam w sobie jeszcze jakieś samozaparcie, by prześlizgiwać się po powierzchni zagadnień. Wyrabiam sobie zdanie na temat prac, tykając kilku akapitów na początku każdego rozdziału, czytając czwartą stronę okładki i stwierdzając, że ostatecznie jest to jakiś banał, mniejszy czy większy. Nie czytam, bo nic od dawna mnie nie zaskoczyło, choć wielu zapewne powiedziałoby, że jest dokładnie odwrotnie. Być może.
W ten sposób moje półki pełne są książek czekających w kolejce, ale stanowią one jakiś bezkształtny peleton, bez lidera, bez klasyfikacji pucharowej. Korzyść, jaką mam z tegoż regału, to doznanie natury estetycznej – niekiedy zamyślam się nad tym zbiorem i omiatam wzrokiem grzbiety książek. Lubię, gdy przyjdzie znajomy albo z jakiegoś powodu sąsiad i onieśmieli się ilością woluminów. „O matko, ile tego!” Celna uwaga: aż tyle. Ten głupkowaty podziw pieści przez dwie sekundy moje ego.
Teraz też przyłapuję się na tym, że gapię się na te książki tępo i niby wybieram coś do poduszki, coś ambitnego albo chociaż jakiś raport, wyciąg z diagnozy społecznej, może choć ze dwa artykuły, przejrzeć czasopisma z PAN-u, obojętnie, cokolwiek. Poddaję się; oszukuję się, że od następnego tygodnia, nie dziś. Dziś do snu poprzeglądam „Politykę”, a chwilę po tym poszperam jeszcze w necie za nie wiadomo czym (choć wiem dobrze, że końcowa stacja będzie ta sama, co zawsze: jakieś porno. Zwłaszcza, że pół wieczoru mimowolnie wspominałem Soledad, Ankę i koło podbrzusza zaczęło mnie już symptomatycznie pobolewać).
Ale zanim to nastąpi, biorę kąpiel.
Odstresowuję się, słuchając Bacha; dziś wybieram koncerty na instrumenty klawiszowe, jako że nie wymagają od odbiorcy tyle, co jego muzyka sakralna, a jednocześnie pozostają na o wiele wyższym poziomie niż analogiczna twórczość Händla czy Boleya. O ile d-moll BWV 1052 jest bardzo ciężki a E-dur BWV 1053 – drugi na płycie – nie kojarzy mi się z niczym szczególnym, o tyle A-dur BWV 1055 zawsze mnie wprawia w dobry nastrój, nieważne po jak ciężkim dniu. Niebywała lekkość tematu świetnie wyrażona jest w żywych pasażach, granych niemal staccatem, na wzór Glenna Goulda, już od samego początku. Mam to w wykonaniu Gavrilova z towarzyszeniem Academy of St. Martin in the Fields i z zadowoleniem stwierdzam, że udaje się wydobyć bogactwo tematu, jest to dobrze widoczne zwłaszcza w pierwszej minucie, gdzie melodię prowadzi sam fortepian i pierwsze skrzypce, ale to poza głównym tematem, który absorbuje uwagę wspaniałym, iskrzącym akcentowaniem. Uwagę zwraca wzruszająco rozpisany bas, szybkie pochody w sekundach, niezmiennie durowy tryb podbijany radosnym forte. Druga część z początku jest ciężka jak ciemne słodkie wino – za ciężka jak na mój gust, zwłaszcza że Bach zdecydowanie lepszy jest w pianach (nie licząc muzyki organowej). Na szczęście, homofonia wyrazistych akordów szybko się wycisza i w ślad za nimi podąża spokojne mezzo piano głównego tematu. Trzecia część, allegro ma non tanto, to ponowna klamra, chyba nie ma pośród form koncertowych Bacha innej trzeciej części, która tak mocno nawiązywałaby do pierwszej. Typowa dla Marrinera dbałość o przejrzystość i technikę, tak zresztą ważna u Bacha, przynosi świetny rezultat, fortepian brzmi świetliście, kojarzy się z drugim Koncertem Brandenburskim, gdzie w trzeciej części jedna mała trąbka spycha na odległy plan całą orkiestrę i skutecznie wypełnia umysł odbiorcy. O ile tam doskonale wtóruje jej obój, tutaj całość dopełniają sporadyczne, nieśpieszne arpeggia klawesynu.

(…) Koncepcja strumieniowania (stream) została rozwinięta i ostatecznie spopularyzowana jeszcze w pierwszej dekadzie XXI w. Dokładnie w 2009 r. pojawiła się praca Josepha Hoobbera pt. „Strumieniowanie jako metoda wzbudzania i podtrzymywania kreatywności”. (…) Osoby niejako „predystynowane” do częstego osiągania [streamu] to artyści, sportowcy, muzycy, himalaiści itd. Trening psychiczny sprawia jednak, że stan ten możliwy jest do osiągnięcia regularnie przez praktycznie każdego. Przepływ pojawia się w sytuacjach kultywowania np. hobby, gdy jednostka powiększa swą wiedzę, znajduje rozwiązania trapiących ją problemów, jest bardzo skoncentrowana na zadaniu, zapomina o problemach dnia codziennego i ma zaburzoną percepcję czasową”. (…)

4
Dziś pomyślałem, że mimo swojego wieku, mogę jeszcze wydawać się, o dziwo, dość atrakcyjnym mężczyzną, choć nigdy wcześniej nie myślałem o sobie w ten sposób. Prowadziłem po prostu kolejne ćwiczenia, choć tym razem dla studentów stacjonarnych, nieliczne w moim planie, nie pamiętam nawet za dobrze, z jakim kierunkiem były te zajęcia związane, a może były międzywydziałowe? W każdym razie opowiadałem im co nieco o socjologii wielkich struktur społecznych, najprawdziwsze kanoniczne nudy o narodzie, klasach społecznych, państwie, rynku, nawet nie chce mi się tego wymieniać. Pomimo pogardy, jaką żywię do podobnych treści kształcenia i pomimo pożałowania, jakie odczuwam w stosunku do moich słuchaczy nie rozumiejących nawet jednej dziesiątej, jednej dwudziestej z tego, co mówię, potrafię się jeszcze czuć dość swobodnie w sali wykładowej, na tyle swobodnie, by przechadzać się między ławkami, siadać na nich, udawać pasjonata, równego gościa, który usiłuje ich zaciekawiać. Czasem, gdy mam lepszy dzień, sam w to nawet wierzę.
I może ten pozorowany luz spodobał się jednej studentce, bo wpatrywała się we mnie bardzo uparcie. Nie trzeba naprawdę jakiejś szczególnej ogłady w tych sprawach, nawet będąc mężczyzną, by zrozumieć różnicę pomiędzy zwyczajnym skupieniem a zapatrzeniem, i ona właśnie była taka zapatrzona, nie jakaś tam rozmarzona, rozwalona na tej swojej ławce, podpierająca się, nie, przeciwnie, siedziała wyprostowana i czujna, patrząca na mnie spod nieco pochylonego czoła, tak, że pod jej tęczówkami widziałem bladą poświatę białek. Parokrotnie nie zwróciłem na to uwagi, lecz w końcu dotarło do mnie, że laska się zwyczajnie – jak to oni mówią – lampi. Na ułamek sekundy zgubiłem wątek, choć może to za duże słowo, na chwilę urwałem i wróciłem do wywodu, nikt pewnie tego nie zauważył, z wyjątkiem niej, jako że w tym właśnie momencie ponownie spojrzeliśmy na siebie i zdawało mi się, że dostrzegam na jej twarzy jakiś cień uśmiechu, usta były nieruchome, ale w kącikach oczu coś się zmieniło i miałem wrażenie, że trochę ją to bawi.
Od tego momentu czas zleciał mi bardzo szybko, nie spostrzegłem nawet, że za oknami zrobiło się ciemno. Nie trzepnęło mną na tyle, bym nie zauważył końca zajęć, tego nerwowego wiercenia w ławkach jak w podstawówce, szukania swoich rzeczy, co zawsze zwiastuje, że już koniec, już chcemy iść. Ale było to miłe. Przy wychodzeniu z sali ciekaw byłem, co powie. Byłem zaabsorbowany pakowaniem swoich szpargałów, nawet tyłem do ludzi, mijali mnie mówiąc do widzenia, i tak samo ona: „do widzenia”. Ale nie odpowiedziałem, kiwnąłem tylko lekko głową. I tyle. Wychodziła jako jedna z ostatnich, więc chwilę po niej sam też wyszedłem i zamknąłem salę.
Widziałem przed sobą grupę studentek kierującą się na schody, do wyjścia, wśród nich ona. Bardzo zgrabna, długie włosy, ciemny blond, lśniące, proste. Oczywiście nie pamiętam, w co była ubrana, bo nigdy albo prawie nigdy nie zauważam takich rzeczy, gdy ktoś mi się podoba. Podobała mi się, ale nie dlatego, że wgapiała się we mnie. Była obiektywnie ładna, a nawet bardzo ładna. Studentki przystanęły przede mną, sprawdzały coś jeszcze przy jakiejś tablicy ogłoszeń czy czymś podobnym, wymieniały się jakimiś informacjami, musiałem je wyminąć. Nie mogłem się oprzeć, by spojrzeć na nią po raz ostatni tego dnia, zanim ona wyjdzie, a ja pójdę do siebie, do gabinetu. Spojrzałem i ona też na mnie spojrzała. Szybko odwróciłem wzrok, że niby idę dalej, ale i tak zdołałem spostrzec ten sam ruch w kąciku oka, choć reszta twarzy była jak maska, skupiona na rozmowie z koleżankami. Bez słowa poszedłem w kierunku swojego pokoju.
Gdy już byłem sam, zacząłem przeglądać pocztę, co robiłem starym zwyczajem zawsze przed opuszczeniem uczelni. Robiąc to, naszła mnie myśl, by ją sprawdzić. Miałem przy sobie listę obecności, którą studenci sporządzali na każdych zajęciach i, choć nie znałem jej nazwiska, mogłem ją stosunkowo łatwo namierzyć. Siedziała w pierwszej ławce, raczej z brzegu, nie pamiętam, skąd lista wystartowała, ale nazwisko mogło być albo blisko jej końca, albo blisko początku. Siedziała też w otoczeniu innych dziewczyn, a jeden koniec listy wieńczyło dwóch facetów, więc ilość możliwości spadła na samym początku już o połowę.
Szukałem jej w systemie i przeglądałem wyskakujące profile studentów, oczywiście począwszy od samych zdjęć. W końcu udało mi się: Dominika Dowgiat. Ucieszyło mnie to, jak szybko ją namierzyłem, nie zważając na fakt, że zadanie nie było przecież takie trudne. Przeskanowałem ją dokładnie – data urodzenia: 17 lipca 2002, a więc rak, jakby to miało znaczenie, imię ojca: Mieczysław (wyobraziłem sobie Mietka, dumnego tatę pięknej córy – ciekawe jak to jest mieć taką ładną córkę? – jak siedzi w fotelu, dziwne, i tak dalej), miejsce zamieszkania: Poznań. Czułem się przez moment, jakbym grzebał pod jej nieobecność w jej torebce, choć nie robiłem nic złego, w końcu byłem dziekanem. Zdjęcie było czarno-białe (co i tak było dość dziwne, bo uczelnia zawsze wymagała kolorowych), była tam w luźnym wełnianym swetrze, w upiętych włosach, ale było to upięcie trochę niedbałe, proste kosmyki zwisały wzdłuż jej twarzy i szyi, miała mocniejszy niż dziś makijaż, wyraźne cienie wokół dużych oczu, one to chyba nazywają smokey eye, mocno zarysowane kości policzkowe i smukły podbródek, nie patrzyła w obiektyw, bardzo czujna, poważna, zero uśmiechu. Co tu dużo mówić: ogólnie piękna.
Szedłem spokojnie dalej: przejrzałem historię jej studiowania, co zaliczyła, czego nie... średnia raczej niezła, jak na dzisiejsze czasy to świetna, choć nie uratowała się przed dwiema czy trzema pałami, jakaś metodologia, ale to większość polewa, i tak im się to nigdy nie przyda. Ciekawe, czy ma faceta. Jakby w odpowiedzi uruchomiłem Facebook i wpisałem jej dane. Nic. Wpisałem samo nazwisko. Wśród iluś tam nastu rezultatów pojawiła się NIKA Dowgiat. Trafiona. Zajrzałem na profil i jej podstawowe zmienne demograficzne: płeć, miasto urodzenia, gdzie mieszka obecnie itd. O jakimś związku ani słowa. „Zainteresowana mężczyznami”. Wszedłem w jej galerię, szczęśliwie była udostępniona również dla obcych. Jakieś puby, jakieś imprezy, prywatki, siedząca na grubych kocach czy dywanach, puszki piwa, ogólnie typowa studencka sielskość, obok niej chłopacy, dziewczyny, choć przeważały zdjęcia z koleżankami. Trafiłem w końcu na jakieś wakacje, byli grupą gdzieś na południu, fotki przy namiotach, zatoczki, wygląda na jakąś chorwacką riwierę, nieważne. Jest! Była tam chyba ze swoim z facetem, zdjęcie idących gdzieś, ona uwieszona na nim, na innym zdjęciu wygłupiali się ze spaghetti, odgrywali sceny z „Zakochanego kundla”. W pierwszym odruchu spojrzałem na komentarze: „ślicznie”, „uwielbiam was, misiaki”, „Nika i Adam!!!!”. A więc Adam. Był otagowany, no to wszedłem i na jego profil: Zygulski (sprawdziłem, nie studiował u nas). Też nic o związku, mało zdjęć, generalnie nie dowiedziałem się wiele, wyglądało to tak, jakby miał na portale społecznościowe „wyjebane”. Trochę mnie to rozeźliło, poczułem się, nie wiedzieć czemu, olany.
Pomyślałem coś chamskiego w rodzaju: tak to już jest, że młode rucha młode, że najwyżej zwalę sobie dziś w wannie, nie pierwszy przecież i nie ostatni raz podoba mi się jakaś młoda dupa. Nie pierwszy i nie ostatni raz wertuję dane. Pomogło, bo nagle poczułem, że to durne, przesiewać profil jakiejś tam Dowgiat, i jeszcze to „Nika”, jak dla psa, wolę normalnie, Dominika. Jadę do domu. Zwłaszcza, że muszę jeszcze spakować się przed jutrem, rano w końcu mam wyjazd na cały weekend do Szczecina na konferencję.
Po drodze, już w samochodzie, odsłuchuję świeżo zakupiony album „Bare”, Annie Lennox. Ten stary album znam na wylot, aczkolwiek nie przestaje mnie on zaskakiwać, dlatego kupiłem tę płytkę. A teraz mam do tego jakąś niewytłumaczalną ochotę na totalnie dołujący pop. Po doskonałych „Hurting time” czy „Honestly” przeskakuję od razu do siódmej pozycji, „Loneliness” (czy ktoś zastanawiał się nad tym, jak wiele genialnych kawałków na różnych płytach ma właśnie siódmy numer?). Słuchając, mam dziwne wrażenie, że nie tylko spieprzam z tej roboty, ale że goni mnie jakiś niewidoczny huragan. A sama piosenka, przeciwnie, rozpoczyna się wręcz niepozornie, delikatnymi pasażami kostką o tłumione struny, wyobrażam sobie, że to wymarzony kawałek na efektowne rozpoczęcie koncertu: tak brzmiąca gitara robi zapętlony wstęp przez jakieś 5-6 minut, by ludzie zdążyli już się rytmicznie rozklaskać i wyczekać, a następnie, w zupełnej ciemności, ewentualnie wsparty jakimś spotlightem, rozbrzmiewa głos Annie: „Loneliness....” Widownia jeszcze nie zdąża ochłonąć i następuje to potężne uderzenie, miażdżący, rockowy wręcz riff drugiej zwrotki: „Emptiness...” Zbudowany na prostych akordach, tonika, subdominanta, wszystko w dur, co dodatkowo – typowo dla Lennox – potęguje mollową wymowę tekstu. A potem przejście przed refrenem w tercję małą (gitary wciąż rozbrzmiewają długimi akordami, rozciągnięte legata (tak długie, że to w gruncie rzeczy sam bas i wokal prowadzi słuchacza przez całość), rozbijane rytmicznymi, suchymi werblami, bez żadnych ech, co za kontrast!), by znowu władować się potężnym refrenem. Przyśpieszona, prawie rapowana rytmika wokalu nie daje czasu na spokojny odbiór, w efekcie – niepokoi, piękna, wznosząca struktura. A potem kolejna zwrotka („Hopelessness...”, powrót do znanego motywu, ale z wzbogaconym aranżem, dochodzą syntetyczne leady i stringsy, przyśpieszone gitarowe pasaże, na lekkich przesterach, siły dodają odważne, częstsze już, zdecydowane crashe i przejścia na werblu, to już bardzo wyraźne forte, nie znam w sumie głośniejszego kawałka Lennox, piosenka zamienia się prawie w krzyk.

(…) Poszerzenie koncepcji flow, choć odwołujące się do ustaleń neuropsychologii, silnie sprzężone było z badaniami z obszarów psychologii społecznej i socjologii. Hoobber założył bowiem, że wystąpienie strumieniowania może być silnie związane z kulturowym zapleczem badanych. Procesy twórcze typowe dla artystów częstsze były wśród przedstawicieli klas średnich i wyższych. Różnica w występowalności, którą można było zrzucić na karb błędu statystycznego, występowała co najwyżej wśród dzieci do 9-10 roku życia o różnym pochodzeniu społecznym. (…)

5
W Szczecinie jestem jeszcze przed południem, stosunkowo wcześnie wyjechałem. Dotarłem tu własnym samochodem. Na S3 nie było żadnych przestojów. Pogoda, jak to w listopadzie, nie za ciepło, choć zdarzają się nawet gdzieniegdzie przebłyski słońca. Powoduje to, że chwilowo nawet cieszę się, że tu wpadłem. Bliskość morza dobrze mi robi. Jeśli starczy czasu, skoczyłbym na jakiś spacer. A tymczasem melduję się w hotelu Rybitwa, trzygwiazdkowy, mam ograniczony budżet, trochę już się najeździłem za uczelniane pieniądze w tym roku. Portier sprawia wrażenie półślepego, wygląda na dodatek, jakby tylko słuchał, a nie oglądał „Trudne sprawy” na mikroskopijnym kineskopie w rogu swojej klitki, jak włączonego radia, jedzie od niego starymi ciuchami, sam też jest mocno leciwy. Potwierdza nieśpiesznie moją rezerwację, wręcza klucz. Mam wrażenie, że przyjechałem na prowincję, choć sam hotel jest niemal w centrum miasta.
– Czy daleko stąd na uniwersytet?
– …Dzie? – i jeszcze półgłuchy. Odwraca się w moją stronę jednym uchem i marszczy twarz, jakbym miał mu na nią za chwilę naszczać.
– Na uniwersytet – powtarzam głośniej. – Czy daleko?
– A nie, panie, to trzy ulice stąd. Pójdziesz pan...
– Dobrze, dziękuję, to już sam potem sprawdzę, mam jeszcze trochę czasu – silę się nie wiadomo po co na grzeczność.
Tymczasem kieruję się do pokoju. Trzy gwiazdki, ale okazuje się w miarę schludnie. Co prawda wieje takim samym starociem jak od portiera: wyliniałe ręczniki, szklanka w koszyczku, meble obłażące okleiną, pod tapetami pęcherze, taki klimat. Jakby cały hotel był kaleki, razem z tym gościem. Szczęśliwie znajduję też czajnik bezprzewodowy. Przygotowany, że na ogół w takich miejscach jest tylko szklanka, wyjmuję spakowaną już w domu, plastikową, głęboką miskę, no i vifona, kurczak curry, jakąś bułkę. Woda się grzeje, a ja rozkładam swoje rzeczy na wąskich półkach. Za chwilę zjem swoje drugie śniadanie, potem pójdę się przejść. Otwarcie konferencji „Oblicza melancholii” i tradycyjny mały raut dopiero wieczorem, sesje plenarne i referatowe zaczynają się jutro. Ja wystąpienie mam pojutrze.
Pierwszy raz jestem w Szczecinie, w sumie niemałe miasto, niemały uniwerek, ale jakoś nie było okazji wcześniej. Najbliżej byłem w Świnoujściu, na wakacjach z kobietą, z którą „tak wyszło” niedługo po rozwodzie z Anką. Nawet nie za dobrze pamiętam jej nowe nazwisko (pamiętam tylko stare, panieńskie), na imię miała Lucyna (mówiłem na nią Lucy, fonetycznie, przez „c” i „y”, bardzo to lubiła zresztą). Wpadliśmy tam na jakiś przedłużony weekend. Choć mój i Anki rozwód przeszedł niemal bez bólu, mimo wszystko potrzebowałem jakiejś odskoczni, a to była dawna znajoma, jeszcze ze studiów doktoranckich, durzyła się we mnie i nawet nieszczególnie to ukrywała. Zostało jej tak – najwyraźniej – przez wiele lat, skoro mimo swojego zamążpójścia zdołała wyłowić informację o moim powrocie do stanu wolnego.
Odezwała się do mnie via SMS jakieś 3-4 dni po rozprawie. Jej sieć informatorów musiała sięgać dalej niż sądziłem, a może miała po prostu nieprawdopodobne wyczucie chwili. W każdym razie, zaproponowała kawkę, a ja nie miałem nic lepszego do roboty, ani innych kontrargumentów. Zamiast kawy piliśmy tamtego dnia oczywiście wódkę, bo „stary, potrzebujesz dziś czegoś mocniejszego”, zaczęła od progu, zobaczywszy mnie tylko, a ja siedziałem przy barze i musiałem sprawiać żałosne wrażenie. Wyglądała po tych paru latach nawet nieźle, nie przytyła, a to już bardzo wiele jak na kobietę w tym wieku (nawet zapamiętałem jej ciuchy: dżinsy rurki, krótka skórzana kurtka, do tego fryzura, ciemne, w zasadzie czarne włosy upięte w niewielki kok, klasyczna trzydziestoparoletnia żyleta w czerwonej szmince i ze świdrującym wzrokiem). Była ewidentnie uradowana, nie wiem, czy faktem zobaczenia mnie po latach, moim rozwodem, wypranym wyrazem mojej twarzy, a może wszystkim tym naraz. Rzadko co wszak poprawia kobietom samopoczucie bardziej niż świadectwo reprodukcyjno-emocjonalnej porażki twojego eksa lub innego gościa, z którym coś nie wyszło. I ja jej to wtedy zapewniłem.
Zrobiło się nawet wyjątkowo romantycznie, moment w rodzaju „to znowu my, tutaj, razem, po przejściach”, akurat grali „The look of love” Burta Bucharacha z tym sennym wokalem Dusty Springfield (osobiście uważam, że Krall bardzo daleko do osiągnięcia podobnego klimatu). Słysząc to i widząc ją, jak schodzi do mnie po schodach, mimowolnie się uśmiechnąłem, niejako przepraszając ją za mizerię swojego położenia, przynajmniej na pierwszy rzut oka, w gruncie rzeczy czułem się przecież wcale nieźle. Siedziałem z podpartą głową, musiało to wyglądać, jakbym był tam od bardzo dawna.
– Długo czekasz?
– Parę lat – udałem zalotny ton, ucieszyło ją to bardzo, roześmiała się.
– Długa noc przed nami, mistrzu, coś czuję – powiedziała oglądając swoje paznokcie, a potem odwróciła się do mnie i podparła głowę w identyczny sposób jak ja.
– Skoro tak mówisz. Czego się napijesz?
– Jak to czego?! Wódki. Chyba nie zamierzasz pić czegoś innego? – wzruszyła ramionami i zawiesiła na mnie spojrzenie wygłodniałej kocicy. Była strasznie, strasznie napalona. Chyba zresztą też przechodziła jakiś kryzys, nalewała tej wódki jak szalona, spiliśmy się, a potem wylądowaliśmy u niej w łóżku, zdumiało mnie zresztą, że w tym stanie w ogóle mi stanął. Nie wiem, czy darła się tak dla naszego świętego spokoju, czy żebym się poczuł po tych przejściach lepiej, czy faktycznie było jej tak dobrze. Kilka dni później wybraliśmy się na ten szalony weekend i tam również była głośna (trochę mi to przeszkadzało). Twierdziła, że też się rozwodzi, ale ostatecznie okazało się, że jednak nie. Nie wracaliśmy już do tego, od tego czasu nie widzieliśmy się.
W każdym razie bliskość Świnoujścia przywołała we mnie ten krótki epizod, nie miałem zresztą w związku z tym żadnych naiwnych nadziei, że spotkam ją gdzieś w okolicy, znowu, bo i dlaczego? Mieszkała daleko stąd. Przeciwnie, spodziewałem się towarzystwa męskiego, a dokładniej kolegi z innej uczelni, z Częstochowy, z którym miałem sporadyczny kontakt mailowy (kiedyś wydaliśmy jedną zbiorówkę pod wspólną redakcją: „Czasy błękitu. Kulturowe aspekty nostalgii”), mieliśmy się tu spotkać.
I faktycznie, jeszcze tego samego dnia, a nawet wczesnym popołudniem, zadzwonił, że jest, że właśnie wysiadł na dworcu.
– Staszek – mówię – masz już rezerwację? Nie? Słuchaj, ja stanąłem w Rybitwie, hotel nie wygląda na oblężony. Blisko do uniwerku. Tak. Tak. Właśnie, jest pewność, że trafimy do siebie po całym wieczorze. Ty masz kiedy? Swoje wystąpienie? Ja też pojutrze. No, to stary...
Od ścian pokoju odbił się mój rechot. Aż siebie nie poznałem. Uświadomiłem sobie, że na Teneryfie nie roześmiałem się w ten sposób ani razu. Nieważne, miałem wielką ochotę, nie wiem, czy to po tej podróży, czy po wyczerpującym tygodniu na uczelni, na męskie towarzystwo. Na trochę brandy i bzdolenia o byle czym. Na pewno nie o moim, ani o jego, referacie.
– Czyli w Rybitwie? No i dobrze. Wiesz co, ja może się teraz prześpię, ale jak, umawiamy się na 18:00? 19:00? To na 19:00, dobrze. No, trzymaj się!
Gdy skończyłem, echo całej rozmowy jeszcze nie wybrzmiało, zdałem sobie sprawę, że mimo zamkniętych drzwi słychać mnie było pewnie na końcu korytarza. Darłem się, jakbym chciał być usłyszany tam, na dworcu.
Odłożyłem telefon, poszedłem wziąć prysznic, a po wszystkim ległem na łóżku, faktycznie byłem zmęczony. Chcąc nie chcąc, pomyślałem o Dowgiat, oto miałem wolną chwilę, odrobinę relaksu, i jakby w odpowiedzi, niemal instynktownie, moje myśli skierowały się na nią. Snułem jakieś pretensjonalne wizje, widziałem ją biegnącą przede mną na plaży, opaloną, w żółtym bikini, co jeszcze lepiej grało z odcieniem jej skóry, włosy rozwiewał wiatr od wody, jaśniały w słońcu, a ona co i rusz odwracała się w moją stronę (choć czy byłem to ja? Miałem raczej wrażenie, że oglądam jakiś stary film z jej wczasów w tej Chorwacji czy gdzieś, obraz nie był wyraźny, dostrzegałem nawet ziarna emulsji), śmiała się, uwodziła tego kogoś albo po prostu była szczęśliwa. Z początku sądziłem, że to przez to miejsce – Szczecin – naszła mnie taka wizja, w końcu siłą rzeczy moje myśli zdążały ostatnimi dniami ku morzu, ale po chwili pomyślałem, że przecież kobieta biegnąca plażą to mój odwieczny topos, symbol, w który prędzej czy później ubierałem większość moich partnerek. Niektóre jeszcze „przed” związkiem, inne już „po”. Choć Dowgiat nie była przecież moja. Nawet nie chciało mi się szczególnie odpędzać tej myśli, nie miałem się czego wstydzić, tym bardziej przed kim? A więc po chwili już wyobrażałem sobie ją bez tego bikini, tarzała się po piasku i tak dalej. Na jej ciele układał się cień jakiegoś stojącego mężczyzny, to w jego stronę patrzyła. Dziś już wiem, że wszedłem wtedy bezszelestnie w etap hipnagogów, myśli z pogranicza jawy i snu, pędzących swoim tempem, które mogłem tylko biernie śledzić. Tak przyszedł sen, to było ostatnie, co pamiętałem z nią w roli głównej. Ani się obejrzałem, wpadłem do środka.

(…) Lucid dream, zjawisko wcześniej przez nas wspomniane, stosunkowo dobrze przebadane jeszcze w drugiej połowie XX w., prócz nadzwyczajnej możliwości przytomnego kreowania własnej przestrzeni śnienia, łączyło się w niemal wszystkich przypadkach w silnym doświadczaniem szczęścia (w istocie, podczas takich przypadków wywoływanych niekiedy sztucznie (…) stwierdzono intensywne wydzielanie – w dodatku bez aktywacji mechanizmu wychwytu zwrotnego – dopaminy i serotoniny). (…)

6
Obudziłem się po szóstej, musiałem się trochę pośpieszyć. W porę dotarło do mnie, że przecież Staszek jest w Rybitwie, wysłałem mu SMS, że właśnie wstałem i żeby, jakby co, przyszedł po prostu do mnie, gdy będzie już szedł – tu podałem numer mojego pokoju. Oddzwonił niemal natychmiast, że wyszedł wcześniej na obiad i jakiś rekonesans, i że w związku z tym będzie czekać na mnie w pubie Brzydkie kaczątko. Niedaleko, na pewno każdy mnie skieruje. Że ponoć jest tam niezłe piwo z miejscowego minibrowaru. Deklarował się jako fan takich wyrobów i koniecznie musiał spróbować. I ja się na tę jego propozycję zgodziłem. Okazało się, że faktycznie nie było to daleko od Rybitwy.
– Jesteś! – krzyknął na mój widok – Zobac,z kogo spotkałem!
Obok niego siedziały jakieś dwie raszple. Nie miałem pojęcia, kim są. Jedna była jakieś 10 lat starsza ode mnie, druga mniej więcej w moim wieku.
– Zośka – odezwała się pierwsza ,wyciągając w moją stronę kolczastą od tipsów prawicę. – A to jest Arleta.
Przedstawiliśmy się sobie, a potem uścisnąłem dłoń Staszka.
– Dziewczyny przyjechały tu po to samo co my.
– To się okaże – odparłem, szukając w tylnych kieszeniach spodni portfela i wywołując salwę chropowatego śmiechu tej starszej, musiała dużo palić, zresztą paliły obie, nawet teraz.
– Tu wolno palić?
– Wybrałem taką knajpę, że można.
– Przeszkadza ci? – spytała Arleta. Rzygać mi się chciało od tego imienia.
– Nie chodzi mi o tytoń – wybrnąłem.
Znowu starczy śmiech.
– A to nie wiem – poprawił się Staszek.
– Nie gadałeś, że masz takiego kolegę! Lubię go! Możesz mi mówić Zoe.
Nie odpowiedziałem.
– Powtórz: Zoe.
– Kto to jest? – wszedłem w rolę uroczego gbura – Staszek? Myślałem, że mamy męski wieczór.
Młodsza zawstydziła się z lekka, stara zaszczebiotała najwyżej, jak potrafiła. Słysząc to i widząc Staszka pomiędzy nimi, zrozumiałem, że wieczór jest stracony. Jeszcze przed wyjściem przeszło mi przez myśl, że może dziś, po kilku drinkach, wybierzemy się nawet we dwóch na jakieś młode dupy, co nam szkodzi. Staszek był już jednak najwyraźniej martwy dla świata. Zofia „Zoe” miała ciemnorude farbowane włosy, straszną, lśniącą nie wiem czym tapetę na twarzy, czarny tusz wokół wąskich, małych oczu i brodawkę wielkości czubka mojego małego palca w okolicach prawych trzonowców. Krzykliwy jasnobłękitny cień do powiek, taki klimat. Typ szefowej departamentu w urzędzie miasta. Arleta, ta młodsza, miała łatwiejsze zadanie, choć nie zdradzała talentu w temacie. Raczej szara, nieco zdominowana przez Zoe, mysz, okulary, zero make-upu, włosy w koński ogon i – o boże – złoty cieniutki krzyżyk spoczywający na wierzchu popielatego pulowerka. Spod wełnianych rękawów wystawały białe koronkowe mankiety. Pokal piwa, który prawie pełen stał przed nią, wyglądał na nieruszany od półgodziny. Spodziewałem się spódnicy do ziemi, ale, o dziwo, była w spodniach, wstrętnych, jakby po dziadku. Jedyne ładne co miała, to zęby. I między tymi dwiema on, Staszek, przytyło mu się, wąs, przerzedzone włosy, fotochromy na nosie, najlepiej ubrany z całej tej trójki, może nawet lepiej od mnie, miał żonę (ale był bez obrączki).
– Gdzie twoja obrączka, stary?
Śmiech tej starej. Szara w odpowiedzi wybałusza gały.
– Powiedz lepiej, czego się napijesz – odparł – polecam tego Jarosława, niezła tutejsza IPA.
– Dobra, niech będzie, nie znam się na tym.
– Nie lubisz piwa? – nieoczekiwanie odezwała się mysz.
– Nie znam się – powtórzyłem.
– Też przyjechałeś na konferencję?
– Rozumiem, że wy także.
– Tak. Warszawa – powiedziała Zoe i natychmiast pociągnęła przez słomkę duży łyk ze swojego drinka, nie spuszczając ze mnie oczu.
– Przepraszam na chwilkę – pisnęła mysz.
– To ja z tobą, poczekaj. Zaraz wracamy.
I poszły.
– Coś ty skołował – spytałem. – Myślałem, że mamy męski wieczór. Trochę się nie widzieliśmy.
– Bo mamy męski wieczór. Nadal.
– Chyba, kurwa, ty.
– Żebyś wiedział, zamierzam dziś przespać się z Arletką – łyknął piwa. – Zoe jest twoja – parsknął śmiechem prawie się krztusząc. – Zresztą leci na ciebie, to widać. Chyba nawet coś twojego czytała, wcześniej trochę gadaliśmy.
– Stary, nie wiem, to ja chyba wracam do Rybitwy – byłem ewidentnie przybity taką perspektywą. Odparł, że powinienem napić się piwa, że dość szybko wchodzi i na pewno się rozluźnię, a męski wieczór możemy mieć jeszcze jutro. Na uwagę, że pojutrze mamy referaty, rzucił coś do siebie, co brzmiało jak „chuj tam”, nie dosłyszałem. Akurat zaczęli grać „So what” z „Kind of blue” Davisa, co nawet mnie zaskoczyło, nie przypuszczałem, że ktoś jeszcze gra podobne płyty, a może zmyliła mnie beznadziejna nazwa pubu (choć potem dostrzegłem nad barem neon Brzydkie kaczątko. IPA & Jazz). Po ponadczasowym wstępie na bas i fortepian, powoli zaczął przebijać synkopowany, charakterystyczny temat na trąbkę. Do niego, gdzieś z głębi knajpy, od strony kibla, dołączył altowy, drżący zaśpiew Zośki. Wracały z toalety i ona nuciła to, znała ten album!
– Lubicie Majla Davisa? – nikt się nie odezwał, Staszek wzruszył ramionami, jakby chciał coś powiedzieć, ale ubiegła go. – Ja uwielbiam, „Kind of blues”.
– „Kind of blue” – poprawiłem. Przez moment myślałem, że pogadam choć o muzyce, ale sytuacja była beznadziejna. Przekręcanie detali zawsze śmierdziało totalnym dyletanctwem.
– Majl Davis, John Koczrejn... Coś jakoś tak. Siostrzeniec mnie zawsze poprawia.
– Ma rację: Miles Davis i John Coltrane.
– O właśnie! Pamiętasz takie rzeczy!
– Pamiętam.
– Znasz tę płytę? Świetna, nie? Powiedz!
– Trochę mi się przejadła, wolę „Tutu”.
– To nie wiem. Nie słyszałam. To też Majla?
Czułem się z tym wszystkim źle. Nagle zatęskniłem – a było to przecież ostatnie, o czym marzyłem z chwilą, gdy zawitałem do Szczecina, zwłaszcza gdy pojawiłem się w „Rybitwie” – za hotelowym pokojem, zapragnąłem jeszcze raz rozłożyć na czynniki pierwsze swoje wystąpienie, poszukać jego słabych punktów, czegokolwiek, wymknąć się stąd.
– O czym będziesz mówić? – spytała szara.
– Zlitujcie się – westchnąłem. – Miles Davis, dobre tutejsze – prawda Staszku? – piwo, a ty tutaj o temacie mojego referatu?
– Nie musisz o tym mówić – była tak zgodliwa, że aż mnie mdliło.
– Jeśli koniecznie chcesz...
– Ja będę mówić o melancholii w twórczości Witkacego.
Nie dziwiło mnie to wcale. Wyglądała na osobę bez poglądów, od której wszystko, czego można było wymagać, to taplanie się w filozofiach, ewentualnie twórczości innych.
– Odtwórcze, wiem – dodała niespodziewanie. – Ale nie starczyło mi czasu na dokładniejsze opracowanie swoich badań.
– A co badasz?
– W sumie pierwsza się spytałam, o czym będziesz mówić.
Szczęśliwie Zoe zaczęła o czymś pieprzyć Staszkowi, poczułem ulgę na myśl, że możemy się okopać tą rozmową i wysyłać w koło komunikat w rodzaju „jeśli masz odrobinę taktu, nie przeszkadzaj”. Tylko, że Zoe nie wyglądała na osobę, która mogłaby się tym przejąć. Tym bardziej należało działać szybko. Zaczęliśmy więc gadać, a ja kątem oka zerkałem na Stacha, który wydawał się trochę zaniepokojony, że Arleta najwidoczniej woli mnie, aniżeli jego, wypytywać o to czy o owo.
– Będę mówił o zachodnioeuropejskim konstrukcie szczęścia.
– To znaczy?
– O tym, że szczęście, jakiego od nas wymaga kultura, jest tylko ograniczoną do tego miejsca, tego czasu i przestrzeni wizją, zupełnie nieuzasadnioną zresztą. Nasza kultura, je