Proza

Damian Bralewski
Damian Bralewski


Otwarte część II

– Co ty wyprawiasz? – zapytała Patricia.
– Dzwonię na policję – odparł.    
– Daj spokój, odłóż to! – powiedziała.
– To co w takim razie proponujesz? – zapytał.
    W tym momencie usłyszeli solidne puknięcie w szybę. Biała postać stanęła nieruchomo, po czym powoli wyciągnęła przed siebie rękę, trzymała w niej mały, srebrny kluczyk i wskazywała na niego drugą, wolną ręką. Następnie złożyła dłonie w geście modlitwy i potrząsnęła nimi lekko, powtarzając ten ruch trzykrotnie. Na sam koniec odsunęła się na wewnętrzny kraniec wystawy, z dala od szyby i pokazywała na coś opuszczoną ręką.
– Ona o coś prosi – powiedziała Trisha.
– Tak, tylko o co? – zapytał Brandon.
– Chodź, podejdziemy bliżej – oznajmiła. – Ona na coś pokazuje, tylko my stąd nie widzimy.    
    Brandon i Trisha, trzymając się za ręce, wykonali jeden, długi krok w kierunku galerii, po czym rozpletli je i każde z nich złożyło swoje dłonie w daszek, przykładając go tuż nad brwiami. Oparci dłońmi i nosami o szybę dostrzegli, że biała postać wskazuje na czarną kłódkę. Kłódka zabezpieczała kraty składające się z dwóch skrzydeł. Pomiędzy prętami krat, w małych pierścieniach znajdujących się na różnej wysokości umieszczone były sygnatury brzuchatego kotła.    – Ona chce, żebyśmy ją wypuścili – powiedziała Patricia. – Ma w ręku klucz, ktoś zamknął ją na oknie wystawy.
    Zapadła niezręczna cisza.
    – Matko, ciekawe ile godzin tam już siedzi – powiedziała.
    – Pomóżmy jej.To by się zgadzało – odpowiedział Brandon. – Tylko jest jeden problem. Nie mamy jak wejść do środka galerii, by otworzyć jej te kraty.
    – Kurna – powiedziała Trisha. – Sprawdź drzwi wejściowe, może ktoś zapomniał ich zamknąć na klucz.
    – Raczej nie. Widziałem… – kiedy Brandon wyrażał swoje wątpliwości, Patricia pchnęła go w stronę szklanych drzwi wejściowych. Zatoczył się lekko, zrobił trzy kroki do przodu i spojrzał na drzwi. Stał przez chwilę jak osłupiały. Przetarł oczy i ponownie zerknął na szklane drzwi. Nie, pomyślał. To niemożliwe. Ogarnął go niepokój i strach, chciał jak najszybciej uciekać z tego miejsca. Na szybie przyklejona była identyczna biała kartka, tyle że teraz widniało na niej słowo: OTWARTE. Wyciągnął prawą rękę i nacisnął na klamkę. Czuł, jak zimny pot ścieka mu po plecach i skroniach. Drzwi ustąpiły.
    – Widzisz, mówiłam! – powiedziała zza jego pleców Patricia – Ale mamy szczęście! Znaczy, ona. Hehe.
    – Ale gdy przechodziłem tędy wcześniej, na kartce było napisane: ZAMKNIĘTE – powiedział Brandon. – Naprawdę.
    – Ty chyba nigdy nie dasz sobie z tym spokoju – powiedziała.
    – Z czym? – zapytał.
    – Z niczym – odpowiedziała Trisha. – Włazimy do środka, ona potrzebuje pomocy.    
    Minęli krótki przedsionek i stanęli tuż za progiem. W staroświeckim lokalu panował półmrok. Galeria była jednym wielkim pomieszczeniem, które podobnie jak wystawa dzieliło się na trzy części. W lewej kondygnacji galerii stało oparte o ścianę mnóstwo drewnianych i metalowych sztalug, a na ziemi spoczywały puste, białe płótna. Obok nich ustawione było duże, drewniane biurko, na którym leżały stosy papierów. Ta część pomieszczenia przypominała archiwum dokumentów bądź miejsce, w którym dokonuje się zakupu. W prawej części galerii leżały na ziemi dziesiątki obrazów, jedne namalowane i gotowe do sprzedaży, inne niedokończone lub namalowane w połowie. Pod nimi, na podłodze leżała rozciągnięta wielka, biała folia. Na ścianach prawej kondygnacji wisiały wielkie obrazy oraz mnóstwo złotych lampionów. W rogu znajdowała się ogromna, staroświecka skrzynia ze złotymi klamrami przypominająca wyglądem skarb piratów.
    Środkowa część galerii była zdecydowanie najwęższa. Pomiędzy prawą i lewą kondygnacją znajdowały się płaskie i szerokie schody prowadzące w dół, do drewnianych drzwi. Po bokach, od progu schodów do samych drzwi, rozciągały się równolegle dwa białe murki, tak że miejsce to przypominało zejście do piwnicy.
    To pewnie magazyn, pomyślał Brandon.    
    – Masz latarkę? – spytała Patricia – Trochę tu ciemno.
    – Tak, jeżeli chcesz, to mam jeszcze klucz francuski – powiedział Brandon.
    – I właśnie o tym cały czas mówię– powiedziała, wymierzając mu lekkiego kuksańca w ramię. Tym razem trafiła.    
    – Mam latarkę w telefonie – oznajmił Brandon.
    Wyciągnął z kieszeni poobijanego i zasłużonego Samsunga. Patricia dostrzegła, jak wciska nerwowo klawisze telefonu.    
    – No tak – powiedział. – Rozładował się oczywiście wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny. Weźmy twój.
    – Nie zabrałam ze sobą – powiedziała.
    – No cóż, w takim razie idźmy powoli i trzymajmy się prawej strony – oznajmił.
    Kiedy Brandon i Trisha szli w kierunku wystawy, przemierzając czeluści wschodniej części pomieszczenia, Brandon zastanawiał się, kiedy ostatnio bał się tak bardzo jak w tej chwili. Kiedy starsi koledzy z gimnazjum przyparli go do ściany i żądali od niego kieszonkowego? Kiedy zarysował nowy samochód ojca? A może wtedy, gdy Trisha siedziała w łazience z testem ciążowym?
    Po krótkiej chwili namysłu stwierdził, że ze wszystkich tych sytuacji tylko ostatnia może być porównywalna do stanu, w jakim się teraz znajdował. Trzeba wypuścić tę kobietę i jak najszybciej się stąd zmywać, pomyślał.    
    – Czujesz to zimno? – spytała Patricia, zatrzymując się w miejscu.
– Czuję je, odkąd przekroczyliśmy próg tej cholernej galerii – odparł. – Myślałem, że tylko ja to czuję – dodał, łapiąc się za koszulkę.
Kiedy Brandon i Trisha pokonywali kolejne metry prawego skrzydła galerii, poczuli nieprzyjemny, intensywny zapach, smród gnijącej farby. Gdy znaleźli się na półmetku drogi, silny fetor zmienił się w ciężki odór.    
    – O matko, ja już dalej nie mogę – powiedziała Patricia – Co za smród!
    – Ciii – powiedział Brandon. – Słyszałaś to? – zapytał.
    – Niby co? – zapytała Trisha.
    Nastała dziesięciosekundowa chwila ciszy, która zdawała się być dla nich wiecznością.    
    – Nic, nic. Sły… – zająknął się. – Przepraszam, chyba mi się tylko wydawało.
    Z prawego końca galerii dobiegł szybki i donośny brzdęk, tak jakby ktoś trzasnął furtką. Zaraz po nim nastąpił głuchy huk podobny do tego, jaki robią ludzie wpadający po pijaku w jakiś przedmiot. Brandonowi i Trishy zamarły serca. Żadne z nich nie śmiało ruszyć się z miejsca nawet o milimetr. Kiedy stali tak w bezruchu niczym kamienne posągi, przez ich twarze przeleciał silny strumień powietrza. Zniknął równie szybko, jak się pojawił.
    Gdy szok ustąpił miejsca strachowi, Brandon i Patricia obrócili ku sobie twarze, po czym pobiegli przed siebie. Gdyby ten ,,bieg’’ przełożyć na szkolną ocenę z lekcji wychowania fizycznego, z pewnością oboje otrzymaliby stopień celujący.    
    Dysząc i sapiąc, przykucnęli przy ścianie, na której wisiał drewniany, podłużny zegar. Za szklaną gablotką, na białej, blaszanej tarczy wskazówki zegara pokrywały się w punkcie 0. Gdy Brandon podniósł się do góry i spojrzał na ścianę, zorientował się, że wskazówki zegara stoją w miejscu. Najwidoczniej zegar jest popsuty, pomyślał. Obrócił wzrok w prawą stronę. Za zamkniętymi na kłódkę skrzydłami krat znajdowały się odwrócone tyłem obrazy. Zauważył, że Patricia stoi obok niego i patrzy się w to samo miejsce. Przestępując z nogi na nogę, poczuł, że jego buty i skarpetki są wilgotne. Brandon spojrzał w dół i dostrzegł, że stoi w wielkiej kałuży białej farby. Obok kałuży leżała wywrócona na bok blaszana puszka, a na prawo od niej rozciągały się ślady. Z łatwością stwierdził, że nie należą one do żadnego z nich. Mimo tego, iż w galerii panował teraz półmrok, widział wyraźnie odciśnięte na podłodze ślady niewielkich, bosych stóp; wzrok przywykł mu już nieco do ciemności, w dodatku ślady były białe.
    Patricia stała przed kratami wystawy i tępo wpatrywała się w odwrócone tyłem obrazy. Jej wyraz twarzy przypominał teraz zdziwioną minę małej dziewczynki, która zobaczyła właśnie u swojej koleżanki nową lalkę, znacznie ładniejszą od jej starej zabawki. Wyciągnęła prawą rękę i dotknęła kłódki. Obróciła ją w dłoni, a następnie pociągnęła w dół z całej siły. Ani rusz. Następnie położyła obie dłonie na pionowych prętach krat i szarpnęła do siebie. Zamknięte. Spróbowała jeszcze trzy razy. Bezskutecznie.
    Patricia poczuła, jak jej cały uporządkowany i logiczny świat gaśnie powoli niczym zapałka. Odniosła wrażenie, że galeria jest niczym gigantyczny, czarodziejski cylinder, a schowanymi w nim królikami jest ona i Brandon. Abra–kadabra, było, a nie ma – powiedziała sama do siebie, po czym roześmiała się.
    Trisha uświadomiła sobie, że nie chce spędzić w tym pomieszczeniu ani sekundy dłużej, obróciła się dookoła i ujrzała w oddali Brandona zmierzającego do centralnej części galerii. Za kilkanaście sekund zejdzie schodami w dół i… O nie! – pomyślała.
    W jej głowie ukazały się obrazy, zmieniały się szybko, jeden po drugim, niczym zdjęcia ukazywane na slajdach projektora. Pusta postać, kobieta zamknięta na wystawie, strumień powietrza, ślady na podłodze…    
    – Brands! – zawołała. – Stój natychmiast! Nie wchodź tam!
    Patricia krzyczała do swojego chłopaka, biegnąc po ciemku w jego stronę. Niestety było już za późno. Brandon był w środku. Kiedy zniknął jej z oczu, drzwi znajdujące się u podnóża schodów zatrzasnęły się z ogromnym hukiem.
    Patricia dostrzegła przez dolną szparę w drzwiach, jak w pomieszczeniu, do którego wszedł przed chwilą Brandon zapala się i gasi światło. Usłyszała przeraźliwy trzask przypominający odgłos wyłamywania wielkiej gałęzi.
    Gdy dobiegła do drzwi, zaczęła z całej siły uderzać pięściami w ich drewnianą powierzchnię. Mimo bólu w zaciśniętych dłoniach, nie ustawała w działaniu. Kiedy wymierzała kolejne ciosy, poczuła, że jej stopy są mokre. Spojrzała w dół i zobaczyła, że spod dolnej szpary drzwi wycieka ciemna krew. Krew sączyła się powoli, tworząc cuchnącą, ciepłą kałużę.    
    – Brandon! – krzyczała. – Nie! Uciekaj stamtąd!
    Patricia oparła głowę o drzwi i zaczęła głośno płakać. Kiedy kolejny raz uderzyła w nie pięściami, poczuła jak ustępują. Zza drzwi wypadł na nią Brandon.    
    – Jesteś! – krzyknęła. – Jak dobrze. Uciekajmy stąd!
    Gdy nie usłyszała odpowiedzi, spojrzała w górę, na niego.    
    – Iiiiiiiiiaaaaaaaaa!
    Głowa Brandona zwisała do tyłu pod niewiarygodnie dużym kątem. Jego usta były szeroko rozdziawione i wypełnione krwią. Skóra na szyi była przecięta. Z otworu, który powstał na środku szyi w okolicach krtani, tryskała obficie krew. Głowa Brandona przypominała obręcz kosza, a reszta jego ciała podtrzymujący ją słup.
    Patricia wybuchła płaczem, odepchnęła ciało Brandona i rzuciła się do ucieczki. Jej włosy, twarz oraz koszulkę pokrywała lepka krew. Wbiegając po schodach zahaczyła nogą o ostatni stopień i runęła na podłogę. Podniosła się na kolana, spojrzała za siebie.
    Na swoim lewym ramieniu dostrzegła chudą, żylastą dłoń z długimi, kościstymi palcami. Dłoń pokryta była trupio bladą skórą.
    Serce zamarło jej w piersi.
    Kiedy ponownie spojrzała za swoje lewe ramię, dostrzegła, że palce trupiej dłoni spoczywają na jej obojczyku, wybijając na nim równomierny takt.
    – O nie, to się nie liczy… – wyszeptała.